Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Dawno, dawno temu mecz piłkarski oglądało się w domowym zaciszu przed telewizorem, trzymając nogi na skrzynce z piwa. Potem, na drugi dzień w pracy dopiero można się było podzielić spostrzeżeniami na temat powyginanych kulasów naszych sportowców i kolejnych szmatławie puszczonych bramek. Na szczęście czasy się zmieniły i to bardzo – teraz wolimy raczej celebrować oglądanie piłkarskiego widowiska wspólnie. Dowód: kiedy kilka dni temu przed meczem Polska – Walia obdzwaniałem katowickie puby, w których można było obejrzeć ten sportowy pojedynek, nigdzie w centrum nie było już ani jednego wolnego miejsca! Ostatni wolny stolik znalazłem z decydowanie oddalonej od śródmieścia Ścianie, gdzie w okrzykach sportowego bólu obejrzałem mecz na malutkim, zwieszonym prawie u sufitu telewizorku. Za to w dobrym towarzystwie i z dzbanem piwa na stoliku.
Coś w tym być musi, że tak szybko zaakceptowaliśmy zachodnią modę na oglądanie meczy w pubach. Bo przecież jak tak się dobrze zastanowić, to mecz w pubie ogląda się okropnie. Po pierwsze cały czas słychać szum „tła” – w końcu ludzie przy sąsiednich stolikach cicho nie siedzą, tylko komentują to, co widzą na ekranie na głos, na raz i po swojemu. Nie dość, że opowiadają sobie nawzajem to, co widzą na ekranie, to jeszcze zmieniają zdanie z szybkością karabinu maszynowego. Absurdu całej sytuacji jeszcze dodaje fakt, że przecież w telewizorze komentator sportowy opowiada dokładnie to samo, tyle że szybciej. Na marginesie zwróćcie proszę uwagę na ten paradoks: oto komentator meczu piłkarskiego opowiada to, co się dzieje na boisku i to, co widać na ekranie, jakbyśmy ślepi byli. Nie do końca kumam, czemu mówi takie zdania, jak np. „Polacy znowu przy piłce”, czy „Sędzia pokazuje aut dla Walijczyków”. Przecież to widać, prawda? Rozumiem, że to naleciałość z czasów komentowania meczy w radiu, bo wtedy trzeba słuchaczowi powiedzieć to, czego nie ma możliwości zobaczyć, ale przypadki telewizora to już robienie z widzów kompletnych idiotów.
Do tego szumu „tła” dodajmy jeszcze uczestnictwo w komentowaniu meczu przy własnym stoliku. Te wszystkie: „no dawaj, dawaj”, „aleś to zmaścił, facet” i „no kurczę, a było tak blisko”, dodatkowo utrudniają oglądanie wszystkim dookoła. No i jeszcze piwo trzeba nalać, u kelnerki coś zamówić… A jednak okazuje się, że mimo, iż z meczu mamy zdecydowanie mniej, niż gdybyśmy go w domu obejrzeli, to jednak coś nas do wspólnego oglądania ciągnie. Pytanie tylko, czy wystarczy stać na ulicy z kolegami i patrzeć na telebim, czy jednak do oglądania niezbędny jest pub, z całym swoim anturażem konsekwencji – piwem, okrzykami i skrzydełkami z kurczaka.
Z drugiej strony skoro tak bardzo nas denerwuje, jak ktoś w kinie gada (ostatnio myślałem, że jeden koleś przyszedł do kina z niewidomą dziewczyna, bo opowiadał jej dokładnie to, co się działo na ekranie na głos i to przez cały film – kiedy jednak zapalili światło jasnym było, że dziewczyna widzi i to doskonale – nie tylko wszystko wokół, ale również to, że związała się z kompletnym kretynem!), to czemu nie denerwuje nas to podczas oglądania meczu? W końcu nie oglądając uważnie można przegapić ważną sytuację, a zobaczenie jej w powtórce to przecież nie to samo.
Myślę, że klucz do rozwiązania tej zagadki może leżeć w tym, że tak naprawdę lubimy się emocjami dzielić. Lubimy być świadkami własnych i obcych nerwów i wspólnie przeżywać wzloty i upadki. Jest w końcu coś, co nas łączy – ta zużyta już trochę nadzieja, że nasi piłkarze wreszcie coś zdobędą, że staną na jakimś, jakimkolwiek podium, dając nam okazję do wznoszenia kufli za ich zdrowie i długie, szczęśliwe życie. A tak to już jest z nadziejami, że nie zawsze się spełniają, a w przypadku tej konkretnej nadziei jest oczywiście jeszcze gorzej. I wtedy, kiedy dostajemy na boisku łupnia i budzimy się z „ręka w nocniku”, na pocieszenie zostaje nam świadomość przyjemnie spędzonego wieczoru i kilka piw w żołądku. Zawsze to coś większego niż nic, bo zamiast następnego dnia w pracy narzekać: „tak widziałem i od razu wiedziałem, że to będzie chała, a nie mecz”, możemy powiedzieć: „mecz przegraliśmy, ale za to jakiego czadu daliśmy w pubie!” No chyba, że wygrywamy, ale to już inna i niezwykle rzadka historia!