Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Gdyby Jack Kerouac żył w naszych czasach, nie napisałby swej słynnej „W drodze”. Cały romantyzm przemierzania odległości szlag trafił – teraz dostaje się światłem po oczach, oszalali przedstawiciele handlowi wiozący chrupki wypruwają flaki ze swoich Cienko-Cienko, a właściciele meroli demonstracyjnie podjeżdżają na metr od tyłu i trąbią, ponieważ szybkość 140 km na godzinę ich obraża. Właśnie wczoraj wracałem z daleka i kiedy już cały kerouackowy nastrój prysł, postanowiłem się skupić na przydrożnej ofercie gastronomicznej.
Szybko zauważyłem, że tak właściwie można by te przybytki podzielić na trzy rodzaje – zajazd, czyli neony plus zaparkowane na parkingu tiry; samoloty, czyli inwencja twórcza w zorganizowaniu knajpy w rozlatującym się Antonowie i rustykalne chaty, w których zazwyczaj nikogo nie ma.
Wybór nie największy: zajazdy straszą swoją nijakością, a ruskich samolotów trudno się nie bać. Zajrzałem zatem do Wiejskiej Chaty – ładnie podświetlonej knajpy, która kusi z daleka całą gamą solidnych porcji, mających nam przypominać, skądeśmy się wszyscy wzięli. W środku oczywiście żywego ducha, czyli standard. Wystrój też przewidywalny – dużo jasnego drewna, firaneczki, ściereczki, kołowrotki i wszystko to, co ma się ze wsią kojarzyć.
Ledwie usiadłem, a już zostałem przyuważony, bo natychmiast zmieniono muzykę, zastępując najnowsze przeboje Golcami. To też standard, ponieważ kojarzy się ich błędnie z wszystkim co rustykalne, a nie tylko, jak być powinno, z urokliwym klimatem Beskidów. Co więcej zespół ten w restauracjach typu „Wiejska chata” pełni dyżurną rolę kreatorów przaśnej, swojskiej atmosfery. Pierogi i „Lornetka” Golców, chleb ze smalcem i „Ściernisko”, żeberka z kapustą i kolejny przebój. Ciekawe, co by powiedzieli sami bracia na takie zestawienie? W każdym razie skoro już atmosfera została zarządzona, wziąłem się za menu na obowiązkowych deszczułkach. Tu, niestety, trochę skromnie, ale za to wszystkie ikony rustykalnej kuchni były w gotowości, mimo bardzo późnej pory. Zacząłem od piwa (0,5 L za 6 zł) i pajdy chleba ze smalcem, przyniesionej w charakterze poczęstunku. Trochę z tym smalcem kombinują wbrew sobie, bo wystarczy wchłonąć całą pajdę i już niewiele więcej można zmieścić.
Skubnąłem nieco, bo już wiedziałem, że bez spróbowania golonka (100 gr. za 6 zł) stąd nie wyjdę. Zamówiłem największe, jakie mają, żeby kucharzowi przykrości nie robić, a dostałem dwa małe, bo największego nie było i z kolei kucharz nie chciał mi przykrości uczynić. Do tego zasmażanie ziemniaki (7 zł) i to by było na tyle. Po posiłku w Wiejskiej Chacie trzeba uczciwie przyznać, że to całkiem przyjemne miejsce – dobra kuchnia, miła obsługa, swieże piwko – pytanie tylko, czy to nam dzisiaj może wystarczyć?
Zatopiłem zatem w golonku kły i na powrót zacząłem rozważać tę wciąż nie mijającą modę na wiejską gastronomię. Wprawdzie wiejska jest jedynie z nazwy, tak jak nasze wyobrażenie tejże wiejskości. Stawia się ją po to, by dać klientowi możliwość skonsumowania czegoś przyzwoitego, zamiast plastykowych hamburgerów. W końcu, jak się jedzie przez kraj cały, to trzeba mieć energię, żeby tych drogowych szaleńców z chrupkami jakoś znieść.
Z drugiej jednak strony tworzy się pewien sztuczny twór – coś jedynie na użytek kupującego golonko i wystrój wnętrza klienta. W końcu wchodząc do Wiejskiej Chaty otrzymujemy pewien zestaw wypracowanych symboli, żebyśmy uwierzyli w zapodaną nam rzeczywistość, której tak naprawdę nie ma. Gdyby była, Golce w Wiejskiej Chacie graliby zanim tam wszedłem. Przypomniało mi to dawny serial Star Trek, w którym gwiezdni podróżnicy na swym statku mieli takie ustrojstwo, które na żądanie zmieniało im rzeczywistość. Chcieli odpocząć od kosmicznych zmagań w westernowym saloonie – proszę bardzo: myk i saloon, jak żywy, z przepitym barmanem.
Wymyślny komputer był w stanie zmienić im otoczenie, łącznie ze strojami na nich samych. To przecież dokładnie ta sama zasada – wchodzimy do wiejskiej chaty, żeby znaleźć się na wsi – słuchać muzyki z wsią kojarzonej i smakować wiejskich potraw w wiejskim otoczeniu. Jeśli zatem tak dalej pójdzie, a ludzkość nie zniknie z powierzchni planety w 2012 roku i będzie się dalej technologicznie rozwijać, to wjedziemy kiedyś do takiej przy autostradowej Wiejskiej Chaty i w momencie otwierania drzwi nasz garnitur zmieni się w komżę, a przy stoliku staną trójwymiarowi bracia Golec czekający na wrzucenie monety do trąbki, żeby zagrać dowolnie wybrany utwór z repertuaru wszystkich folklorystycznych kapel świata.
Brr, trochę przerażająca wizja. Ostatnio słyszałem, jak pewna pani dzieliła się pomysłem zorganizowania na swej wsi ogrodu zoologicznego dla miastowych, żeby dzieciaki zobaczyły na żywo, jak wyglądają gęś i kaczka. Hm… i na co nam, ludziska, przyszło?