Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Nie ma to, jak sensacja! W jednej gazecie napisali, że kolorowe talerze komunikujące w jednym z lokali za ile się jada, przeczą ludzkiej godności. Potem podebrali socjologa, któremu powiedzieli o tej strasznej tragedii i który słusznie oświadczył, że taki pomysł jest kretyński. I ja się dałem zwieść prasowym doniesieniom, po czym napisałem ironiczny felieton wyśmiewający talerzowo – knajpianą gradację. Ostatnio coś mnie jednak tknęło i wybrałem się do Kyoto Sushi w Katowicach, by na własne oczy te kolorowe talerze zobaczyć. I co? I „pic na wodę, fotomontaż” – wszystko działa zupełnie inaczej, niż to gazeta opisała i tylko w Kyoto zacierają ręce z uciechy, bo nikt im nie mógł większej reklamy zrobić i to za zupełną darmochę!
Po pierwsze kolorowe talerzyki dobierane do cen przystawek (od 8 do 24 zł) są to malutkie talerze, na których większość dań głównych w ogóle się nie mieści. Dania główne są zresztą zawsze podawane na białym talerzu. Wychodzi na to, że ich kolor raczej ma być wskazówką o objętości przystawki, dla klienta, który wie, ile przed właściwym posiłkiem jest w stanie „pomaszkecić”. Ręce i nogi się załamują, bo po raz kolejny daliśmy się ponieść rozdmuchanej i niezdrowej sensacji. Ot, ktoś wymyślił rzeczywistość, potem w nią uwierzył i opisał to, w co wierzy, a nie to, jak się naprawdę rzeczy mają. Dowcip o Radiu Erewań i komunikacie dotyczącym rozdawania mercedesów na Moskiewskim Prospekcie to „mały pikuś” w porównaniu ze śląskimi mediami.
Same zaś Kyoto Sushi to naprawdę miejsce godne uwagi i nie dlatego, że wzorem sushi barów z całego świata mają kolorowe talerze, ale dlatego, że to jedna z nielicznych restauracji prowadzona z taką dbałością o każdy szczegół! Za barem olbrzymi ekran ze zmieniającymi się kolorami zdaje się pulsować w rytm cichutkiej muzyki relaksacyjnej, a wokół delikatnie unosi się w powietrzu zapach wasabi. Dookoła baru w specjalnej rynnie z wodą pływają deski ozdobione kwiatami. Kelnerki w czerwonych kimonach bezszelestnie przemierzają salę i tylko od czasu do czasu jakiś zadający pytanie klient uświadamia nam, że jesteśmy w centrum Katowic i do tego w samym środku mroźnej zimy. Zamawiam ume – czyli 6 sushi i 6 maki (39 zł) i oczywiście śliwkowe japońskie wino Ume-Shu Choya (15 zł). Dostaję najpierw kieliszek wypełniony pokruszonym lodem i małą karafkę, z której wino przelewane jest wprost na lód. Tymczasem siedząc przy barze mogę obserwować, jak dwóch kucharzy w czarnych kimonach przygotowuje sushi – najpierw dokładnie formując ryżowe kulki, potem nakładając odrobinę wasabi, wycinając równiutki pasek świeżej ryby, by w końcu nałożyć go na ryż. Potem widzimy proces formowania maki – ryż z kawałkami ogórka zawijany jest w wodorosty na specjalnej macie, by w końcu cały rulon mógł być pocięty na równe roladki.
Obserwowanie kucharza przy tej czynności to olbrzymia przyjemność – to jak obserwowanie swojego rodzaju baletu: raz ręce ugniatają ryż, raz wędrują do miseczki z wodą, potem ręczniczek, potem znowu ryż, potem woda, wasabi i wydawałoby się, że ten specyficzny taniec trwa bez końca. Do tego ta muzyka, pulsujący barwami i zostajemy zaczarowani. Gdyby nie narastający głód chciałoby się, by ten spektakl nie miał końca. Pewnie i można zwinąć sushi na kolanie i chwycić w garść i przegryzać z bułką, tylko po co? Tu przecież liczy się celebra – stąd gorąca szmatka i zajadanie sushi palcami, mocząc wprzódy w sojowym sosie. To jak w japońskim teatrze nõ – gdzie ruch aktora oparty jest na precyzyjnych regułach, a wszystkie gesty wykonywane są bardzo wolno i z należytą powagą. Widzowi pozostaje rozumiejące uczestnictwo w spektaklu – odkrywanie wszystkich znaczeń, tak długo, aż stanie się koneserem. I właśnie o to chodzi również z sushi – dlatego jestem przeciwnikiem przygotowywania tej potrawy w domu. To czy wyjdzie czy nie, nie ma znaczenia, znaczenie ma ten cały spektakl przy jego przyrządzaniu, którym akurat w Kyoto możemy się z wielką przyjemnością napawać.
Kyoto będzie z pewnością moim ulubionym miejscem na kulinarnej mapie miasta – w końcu to zdrowe jedzonko, a zapach wasabi przyciąga mnie, jak Kubusia Puchatka do miodu! Na koniec zaś stare wschodnie powiedzenie, że głupka można rozpoznać po tym, że patrzy na palec, kiedy ktoś wskazuje tym palcem księżyc. Wszystkim, a i sobie przy okazji, polecam byśmy nie zatrzymywali wzroku na kolorowych talerzach, kiedy dookoła rozciąga się tak intrygująca rzeczywistość!