Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Po czym można poznać orientalną knajpę? Po jaskrawym upierzeniu ścian i smoku. Ten ostatni jest obowiązkowy i najlepiej żeby wyzierał na wychowanego w środku Europy konsumenta zewsząd. Wprawdzie my też mamy smoczą tradycję – nasze smoki lubują się w jedzeniu dziewic i owiec i niemal wszystkie zostały zatłuczone przez św. Jerzego. Tam zaś smoki są kolorowe, bardziej, że tak powiem, plaskate i do dzisiaj mają się wyśmienicie, gdyż w swej diecie mają zamiast dziewic pędy bambusa i inne krzaczki.

W nowej katowickiej restauracji „Sekrety Tajlandii” ta smocza tradycja została zachowana – smoków naliczyłem sztuk dwie: jeden został wyrzeźbiony na ścianie i ma czerwone, błyszczące oko, drugi zaś okręca się wokół jakiejś rury (takie smocze Go – Go). Do charakterystyczny, złoto-zielono-czerwony wystrój, na ścianie wisi ogromny wachlarz, a na barze odpoczywa w kwiecie lotosu Budda (jeśli dobrze przyuważyłem), albo jakiś inny wyluzowany indyjski święty.  A żeby Orientowi stało się zadość, czeka się tutaj na wszystko odpowiednio długo, co pozwala uspokoić nasz europejski rytm pędu do szczęścia w postaci bryki, chałupy i prezesury.

Jest taka przypowieść zen o mistrzu, który wysłała swojego ucznia nad rzekę z kubkiem po wodę. Nad rzeką zobaczył dziewczę, zakochał się i w konsekwencji ożenił. Po 30. latach żona odeszła do aniołków, a były uczeń nie zastanawiając się wiele poszedł nad rzekę, nabrał kubek wody i wrócił do mistrza. I co? I nic. Mistrz nie zareagował – bo dlań nic się nie stało. Ten koan mniej więcej oddaje poczucie upływu czasu w „Sekretach Tajlandii” – najpierw trzeba było czekać na kelnerkę przyjmującą zamówienie – nic dziwnego, że to trwało skoro jedna malutka kelnereczka obsługuje tam bar i salę. Kiedy zaś przybyłem, lokal był pełen gości. Na koniec trzeba było znowu czekać, tym razem na rachunek. W tym czasie jakiś pan przy barze (właściciel chyba) rozliczał stan kasy i przez telefon omawiał z kimś wczorajszy utarg. Niestety, knajpa mała – nie dało się nie usłyszeć, że brakuje 14 złotych. W końcu, kiedy już się udało zapłacić… trzeba było po raz kolejny odczekać swoje, tym razem na fakturę. Eh… Orient, mili państwo. Nie to, co my, zabiegani karierowicze…

Ale przejdźmy do menu – i tutaj restauracja odrabia wszystkie niedociągnięcia, bo czymże jest jakieś tam dłuższe czekanie wobec absolutnie genialnych małż w sosie czosnkowym ze szpinakiem i mlekiem kokosowym (27,50 zł)? O tym specjale opowiadała mi wcześniej pewna znajoma i to właśnie stało się powodem do mojej wizyty. Skoro już o tym ludzie gadają, to potrawa ma szansę stać się kultową i naprawdę na to zasługuje.

W następnej kolejności spróbowałem wieprzowiny z kłączami bambusa i grzybami na ostro (19,50 zł) w wersji z bagietką z masłem czosnkowym wraz z piwem (0,5 L za 6,5 zł). Wprawdzie bagietki dali tyle, co kot napłakał, ale mięsko było palce lizać. Może już bez takich fajerwerków, jak w przypadku małż, jednak jak najbardziej godne polecenia. I do tego te pędy bambusa głęboko zanurzone w ciemnym, znakomitym sosie. Podpatrzyłem też zręczny pomysł na ozdobę talerza – to liść sałaty z równo przyprószonymi brzegami ostrą, czerwoną papryką. Proste, a naprawdę efektowne.

W menu wyczytałem, że kucharza mają wprost z Tajlandii. No cóż, wprawdzie raz z kuchni wyszedł jeden gościu w klapkach, ale był raczej typem aryjskiego blondyna i miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu. Zresztą nie ważne, czy z tym Tajlandczykiem to ściema czy nie. Ważne, że kuchnia jest naprawdę znakomita i godna polecenia. Warto spróbować samemu.

Restauracja orientalna „Sekrety Tajlandii”, Katowice, ul. Wojewódzka 21