Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
To dziwna restauracja. Już z zewnątrz ma się wrażenie, że coś jest nie tak: z jednej strony ściana z wdzięcznym logiem Carpe Diem, a z drugiej piwne ławy pod kolumienkami, czyli miejsce przeznaczone na zgodne z nazwą używanie. Kiedy zaś przekroczymy malutkie drzwi zapowiadające raczej bunkier, niż restaurację… robi się różowo. W pierwszej chwili myślałem, że mam chwilowe zaćmienie wywołane stresem wynikłym z wszechogarniającego szału na odchudzanie.
Jednak po przetarciu oczu i organoleptycznym sprawdzeniu, że kaloryfery są tutaj też różowe, można się było rozsiąść w wypełnionym firanami, tiulami i pluszami wnętrzu, w którym płaskorzeźba sycylijskiego słońca ma nam przypominać o znanej z dobrej kuchni Italii. I rzeczywiście, w menu (raczej skromnym) dominują dania rodem z włoskiego „buta”.
Zacząłem gorączkowo poszukiwać czegoś konkretnego, biorąc wprzódy, w charakterze przystawki carppaccio z wołowej polędwicy (10 zł) i piwo (5 zł). Płatki surowego mięsa przykryto wielką ozdobą z sałaty, pomyślałem więc, że też jest do zjedzenia. Było jednak trudno ze względu na stopień jej twardości.. Później, kiedy wziąłem się za danie właściwe próbując odgadnąć smakową nutę polędwicy, pożałowałem, że nie ma już sałaty, bo mimo swej twardości, w przeciwieństwie do reszty, jako jedyna nadawała się do jedzenia. Na szczęście piwo poprawiło mi trochę humor, więc zaszalałem, zamawiając królicze udko w szafranowym sosie ze śląskimi kluskami z dodatkiem szpinaku oraz sałatką z marchwi i pomarańczy. Dawno już nie jadłem królika, więc sami rozumiecie… Tym bardziej, że wyobraziłem sobie to cudo na talerzu i od razu przypomniały mi się wszystkie króliki świata nie wyłączając Buksa, Rogera i prozy Johnego Updike’a! Do tego dołączyła jeszcze ostatnia królicza ikona, a mianowicie biały raper, któremu się wydaje, że wymachuje przeszczepami tak samo dobrze, jak czarni. Jednak w przypadku używania sobie w Carpe Diem, książka "Uciekaj króliku" wydaje się mieć dużo większe znaczenie. I to nie dlatego, że uważam Mysłowice za małe miasteczko, czy nie podoba mi się inspirowane Updikiem "The Dark side of the Moon" Pink Floyd, ale dlatego, że z taką niecierpliwością oczekiwany przeze mnie królik wziął… i uciekł. Ot tak, po prostu: był królik i nie ma królika, o czym poinformował mnie grzecznie kelner tłumacząc, że to się czasem zdarza.
Od tej też chwili zacząłem pilnie obserwować sytuację, bowiem wizyta w Carpe Diem przybrała metafizycznego wymiaru. Wobec zaś nieobecności mojego przedmiotu pożądania wymyśliłem sobie, że zjem sznycel cielęcy Holstein (25 zł), czyli taki, który – jak próbowałem się domyśleć – ma coś wspólnego z pancernikiem Schleswig Holstein, który w pewien wrześniowy świt, dokładnie o 4.45 postawił na nogi Westerplatte i który pięć lat później został przywrócony do porządku przez angielskie lotnictwo w gdyńskim porcie. Pytanie tylko, czy kotlet cielęcy Holstein jest tak ciężki, czy tak duży jak pierwowzór? Nic z tego. Jak wyjaśnił kelner danie to nazywa się Holstein bo jest z anchois. Hm… tak oto historia znika z rubieży kulinarnych i zamienia się w niewiele znaczące zbitki słowne. No to lu – dawajcie tę cielęcinę z anchois, żeby mi tego królika znikniętego magicznie, jak w cylindrze Davida Coperfielda, wynagrodzić. No i dali… I wyjaśniło się: w restauracji Carpe Diem danie z anchois oznacza, że na samym wierzchu tego dania będzie mały zwinięty ze strachu, a może z żenady kawałek rybki. W ilości sztuk: jedna, żeby nie było wątpliwości. Do tego ziemniaki (a gdzie moje kluski ze szpinakiem: też uciekły?), surówka i na otarcie łez zamawiam jeszcze jedno piwo.
Niczym ruski wojak zdobywający Berlin i jedzący pajdę chleba z małym kawałkiem słoniny w ten sposób, by przesuwany na chlebie przysmak wciąż czarował swym wdziękiem, pożerałem cielęcinę za każdym razem przesuwając ten biedny kawałek rybki, żeby nie robić kelnerowi przykrości i żeby się to ciągle mogło nazywać cielęciną Holstein! No cóż, jak się człowiek uprze, to nawet największy pancernik nie zastąpi mu małego króliczka. Nawet gdyby królik okazał się większym cwaniakiem i postanowił miast siebie przeznaczyć do konsumpcji wszystkich swych krewnych i znajomych, co przecież też się czasem zdarza. Jak wszystko w Carpe Diem!