Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Wiedeń przełomu stuleci ze swym protestem przeciwko fabrycznej sztampowej unifikacji, rodzi sztukę o abstrakcyjnej ornamentacji z falistymi elementami asymetrii o bardzo subtelnej pastelowej kolorystyce. Tak rodzi się secesja, której cały ogrom można dostrzec tuż obok. Wystarczy przejść katowickimi uliczkami i wysoko zadrzeć głowę. Aż szkoda tylu niszczejących kamieniczek. Jak lubiany to kierunek w architekturze i sztuce, niech zaświadczy jeden fakt: w Gliwicach właśnie otwarto restaurację z secesją w nazwie.
W ostatniej scenie „Vinciego” fałszerze obrazów przeznaczają cały swój łup na restaurację kamienic, bo to jedna z tych niewielu rzeczy, która może po nas zostać i zaświadczyć o naszej wrażliwości na piękno. A jest co podziwiać – w samych tylko Katowicach skąpane słońcem fasady niektórych kamienic zdają się mówić „wszystko przeminie”. Cały ten nasz pęd do niewiadomo czego. Ten uliczny jazgot, gwar którego nie sposób nie słyszeć i ta coraz bardziej zadziwiająca ludzka niechęć do uśmiechu. Wyobraźcie sobie pewną zawieszoną nad nami granicę – ponad nią już nie słychać gwaru, nie śmierdzą kopcące autobusy – są tylko ostatnie kondygnacje kamieniczek ozdobione secesyjnymi ornamentami. Tam też, całkiem u góry mieszkają już tylko gołębie i anioły, ciesząc się bliskością sztuki, nam, maluczkim, niedostępnej.
Gliwicka Secesja zrobiła na mnie całkiem przyjemne wrażenie – niezbyt duża, przypominająca trochę przedwojenny salonik, usytuowana z dala od zgiełku Rynku, wodziła mnie na kulinarne pokuszenie. Tuż przed wejściem do lokalu znajduje się restauracyjny ogródek wtopiony w typowe miejskie podwórko. Całość od ulicy odcina wysoki mur i to chyba wystarczy, by na chwile znaleźć się w innym świecie. Zamówiłem grillowanego camemberta z żurawiną (9 zł), bo się odchudzam i mam wyniki. Ale przyznać muszę, że okazałem się zbyt słaby, żeby na tym poprzestać, więc sukcesywnie podjadałem z talerzy towarzyszących mi pięknych (a jakże) kobiet. Z prawej dziubnąłem kawałek roladki wieprzowej, faszerowanej oscypkiem z boczniakami (25 zł), a z lewej indyka z grillowanymi warzywami (25 zł). Odrobinę tylko, ale wystarczyło, by się z tymi potrawami zaprzyjaźnić. Roladki wieprzowe rozpływały się w ustach, a i indyk był też niczego sobie. Wiem, że jak się jest na diecie i człowiek sobie odmawia zasłużonego ciężką pracą pożywienia, to byle ogórek smakuje, jak noc z tancerkami z Cabaret Renz, ale dania oba naprawdę nie były do pogardzenia. Potem już trochę popuściłem cugli i popróbowałem ichniego wina. Nawet więcej niż trochę, skoro jedno się skończyło całkiem szybko i musiałem dać się kelnerowi przekonać do następnej butelki i potem wcale jeszcze nie chciało mi się stamtąd wychodzić. Czasem warto zawierzyć młodemu człowiekowi, widząc jego pasję do podtykania mi pod nos kolejnych hiszpańskich butelek – spróbujcie sami, tym bardziej, że średnia cena butelki porządnego hiszpańskiego wina z Walencji w Secesji to 35 – 40 zł.
Hm… piękne kobiety i lekko schłodzone, ale rozgrzewające krew hiszpańskie wino oraz anioły nad dachami secesyjnych kamienic rozmarzyły mnie wielce. Gdzie te czasy, kiedy salony Wiednia trzęsły życiem kulturalnym Europy, a wątły na ciele i umyśle Otto Werninger, pogromca kobiet i piewca męskiej wyższości, rzucał się w samobójczym porywie z jednej z wiedeńskich kamienic na oczach zaproszonych gości? I jak tu nie wspomnieć geniusza, autora An der schönen, blauen Donau, który w 1850 r. z Wiednia przyjechał, by zagrać koncert w katowickim hotelu Welt, na którego miejscu dziś straszy miasto Dom Handlowy Zenit! Dlatego właśnie tak ważne, byśmy pamiętali o naszych secesyjnych skarbach. Zenit bowiem zazgrzytał w tej opowieści, jak ciągnące się za nowożeńcami puszki w kiczowatym amerykańskim filmie. A chodzi o to, by nie zgrzytało.