Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Rok 2012 nadchodzi szybkimi krokami. Internet i księgarskie półki wypełnia proroctwo, według którego ma się ten cały bajzel skończyć raz na zawsze, a może nawet wydarzyć się ma coś jeszcze gorszego. Oczywiście, cała ta medialna uciecha jedzie na tym, że człowiek lubi być straszony, a temat końca świata zawsze straszył najgoręcej. W historii tej zaś nie może zabraknąć Egiptu, piramid i Sfinksa, żeby „straszonku” nadać bardziej fascynującą otoczkę. Otóż bowiem pod przednimi kończynami Sfinksa ma się znajdować swoiste archiwum Atlantów, którzy nam przekazują wiedzę, co zrobić, żeby jednak ten nasz cyrk aż tak szybko się nie skończył. Stąd do fascynacji piramidami już prosta droga, która jak się okazuje przebiega radośnie również obok paprocańskiego jeziorka. Stoi tam otóż piramida, która zanim jeszcze powstała miała swoich zaciętych wrogów…
Jedni wojują, jak mogą z wszelkimi przejawami uzdrawiania, bo albo ich nie rozumieją, albo też uznali, że monopol na leczenie mają tylko ci, co dostali na to odpowiedni papierek. To, że niektórym się zdarza nie leczyć, ale wręcz przeciwnie, zdaje się nie mieć większego znaczenia. Inni znowu pomstują, że obiekt taki w Tychach do niczego nie pasuje i tylko okolice szpeci, szacowne grono mieszkańców na śmieszność narażając. Pozwolę sobie jednak wyłamać się z tego sfrustrowanego stadka – piramida całkiem zgrabna wyszła i czy komuś się podoba czy też nie, już niedługo zacznie zdobić tyskie pocztówki. Stanie się niepostrzeżenie składnikiem rozpoznawalności miasta i bardzo dobrze, bo w końcu czemu śląski pejzaż ma być zawsze kojarzony z czymś szarym i umęczonym. I jeszcze jedno – tyska piramida jest już teraz pomnikiem czegoś, czego niestety nie mamy w nadmiarze. A mianowicie jest pomnikiem czyjejś zrealizowanej fantazji i samo to, w tej szarości naszej, powinno budzić powszechny szacunek!
Na szczęście dla nas ma też jedną istotną zaletę – otóż skrywa w swych wnętrzach naprawdę niezłą restaurację, dzięki której chodząca za mną od dłuższego czasu ochota na coś wykwintnego mogła zostać zaspokojona. Kleopatra, bo tak się restauracja nazywa, jak wszystko w piramidzie przyodziana jest w egipski „dyzajn”: mamy tu posągi egipskich kapłanek trzymających pochodnie, dywan z egipskimi hieroglifami i całe mnóstwo przypominających piramidy trójkątów – od talerzy po zwieńczenie baru. I tylko jedna rzecz, której się można czepić: restauracja jest zdecydowanie za bardzo oświetlona. Szkoda, bo wygaszając co najmniej połowę świateł można by od razu poprawić atmosferę. W zbyt jasnym świetle posągi trzymające pochodnie zupełnie znikają, a szkoda, bo to głównie one powinny stanowić źródło światła.
Po otwarciu menu nabieram pewności, co do poziomu cen w Kleopatrze – za danie główne trzeba zapłacić od 24 do 60 zł, no ale w końcu ta „piramidalna” kupa żelastwa musiała swoje kosztować. Zaczynam od przystawki: małże zapiekane z parmezanem (20 zł). No, szczerze powiedziawszy najbardziej uwiódł mnie sos śmietanowo – winny, istne kulinarne cacuszko, po którym ma się ochotę wyskrobać talerz do cna. A same małże też niczego sobie: zawinięte w rulonik z francuskiego ciasta zapieczony od góry przyrumienionym parmezanem. Wykwintność wielka, nie ma co się rozpisywać. Oczywiście nie przeszkodziło mi to w zamówieniu piwa (0,5 L za 7 zł). Skoro jużem sera popróbował, to postanowiłem dalej pójść tą drogą i zamówiłem eskalopki wieprzowe zapiekane z grzybami i camembertem (43 zł). Kiedy kelnerka odsłoniła przede mną talerz trochę zrobiło mi się smutno na widok mizernych rozmiarów zamówionego dania: ot trzy kawałki mięsa, trochę nałożonych nań grzybów, trzy dziwne kulki w opieczonej panierce i wianuszek kaszy Kus Kus na środku. Ale kiedy zabrałem się do jedzenia powoli wypełniając swe przepastne wnętrze, smutek ustępował miejsca sytości. Danie bowiem tylko z pozoru wygląda na mizerne – w rzeczywistości wypchałem się nim należycie. Panierowane kulki zaś, po rozkrojeniu, okazały się kalafiorem. Do tego sos (cóż oni tam za sosy mają!) i robi się naprawdę luksusowo.
Wizyta w Kleopatrze wymaga odpowiedniej wagi portfela, ale z drugiej strony raz na czas jakiś można, ba… powinno się nawet, zaszaleć. W tej restauracji przynajmniej człowiek wie za co płaci. Potem pozostaje już tylko wrócić myślami do proroctwa Oriona zaklętego w tajemniczych podziemiach Sfinksa i Atlantów, którzy zginęli, mimo iż podobno znali datę swojej zagłady na dwieście lat naprzód. Ale zaraz… Coś tu przecież nie gra? Skoro znali, to czemu nie uciekli? Dwa stulecia to wystarczająca ilość czasu, żeby sobie uwić gniazdko w innej części świata, a zatem całe to proroctwo coraz bardziej wydaje się patykiem po wodzie pisane. Gdyby jednak rzeczywiście miało nam zostać już tylko siedem lat, to postuluję, żeby je w całości przebalować w fajnych miejscach. Piramida, skrywająca w sobie „Kleopatrę” z pewnością zalicza się do tego grona…
Restauracja "Kleopatra" w Hotelu Piramida Spa & Business, Tychy, ul. Sikorskiego 100