Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Katowicki Ramzes zmienił adres – jest teraz trochę dalej od centrum…, ale w sumie nowa siedziba wyszła tej restauracji na dobre. Dawniej siedziało się nad shoarmą za dużym szkłem i uśmiechało do widzów opuszczających kino Rialto, którzy nienasyceni colą i pop cornem zaglądali nam w talerz. Co więcej, konstrukcja drzwi wejściowych sprawiała wrażenie, że wchodzi się do przychodni lekarskiej, a w najlepszym razie do sklepu z galanterią. Teraz lokal jest mniejszy i dużo przyjemniej się w nim siedzi. Czyli z dawnego „zjedz i spadaj” zrobiło się całkiem przytulne miejsce na kolację we dwoje.
No chyba, że… macie takiego pecha jak ja i wybierzecie się na kolację dokładnie wtedy, kiedy przy stoliku obok nowocześni rodzice nie będą mogli sobie poradzić ze swoim jeszcze bardziej nowoczesnym dzieckiem. Nie, żebym miał coś przeciwko dzieciom, ale akurat w tym przypadku mieliśmy do czynienia z rozszalałą bestią wymuszającą na otoczeniu wszystkie swe zachcianki wyciem, które było pewnie w okolicach Spodka słychać. Najpierw tato brzdąca – widząc niewyraźnie miny obsługi – zaproponował mu, żeby ten usadowił się przy stole i posiedział, jak człowiek. No, to dzieciak zawył. Jak tylko zawył, a już tatuś wziął go na kolana i zaczął przepraszać, że w ogóle śmiał mieć tak idiotyczny pomysł. I tak w koło Macieju. Ja tymczasem próbowałem się skupić nad naprawdę przednią zupą Asuan (8 zł), której kurczakową pikantność wzbogacono chrupkimi chipsami. Skupić się jednak nie mogłem, więc chipsy rozmiękły i zbiły się w jedną bezkształtną masę – zaczynałem powoli kombinować, ile polski wymiar sprawiedliwości daje za morderstwo w afekcie. W końcu dobrnąłem do końca zupy, gdy tymczasem rozbestwiony maluch dobrnął na czworaka do końca sali. Pani kelnerka i zachwycona mama udały się za nim w pościg. Niestety – chłopak szybki był i żwawy, jak mało który i pogoń przypominała raczej tuptanie na trójkołowym rowerku za jaguarem. Od razu (a w takich momentach jedynym ratunkiem jest ucieczka w głąb siebie) odnalazłem w pamięci książkę Ulmana, w której horda rozwrzeszczanych bachorów krok po kroku rozbiera żelbetonowy czteropiętrowiec, w którym bohater powieści usiłuje się skupić. Trzódka dzieciaków dzieciaków łomami jawi się więc, jako zapowiedź apokalipsy, bo przecież w końcu blok rozbiorą razem z mieszkaniem narratora, co poniekąd uderza również w czytelnika, bo przecież nie będzie co dalej czytać!
Wykorzystując moment, w którym brzdąc lawirował pod stolikami w drugim końcu sali, zamówiłem stek Afrodyta (32 zł), czyli polędwicę w sosie borowikowym z frytkami i surówką. „Jak wysmażyć?” – pyta przemiła kelnerka. „Krwisto, naprawdę krwisto” – rozumiecie, że to jedyna odpowiedź możliwa w tej sytuacji. Kiedy wbijałem więc nóż w stek i wyciekła z niego posoka, musiało coś być w mym wyrazie twarzy, bo siedząca naprzeciw połowica moja, bez słowa ujęła w dłoń aparat i zrobiła mi zdjęcie! Maluch tym czasem pojmały został i ponownie rozdarł się w niebogłosy. Jak tu uspokojenie znaleźć? Myśli przewaliły się przeze mnie, jak pioruny przez burzowe niebo. Tak, Afrodytę należy teraz zobaczyć migiem. Ładną i biuściastą, żeby szybko o gehennie zapomnieć pomogła. Już prawie byłem w ogródku, już witałem się z Milą Sorvino, a tu szczyl niezmordowany znowu na czworakach się pod stoły puścił. Tym razem jednak znalazł sobie urozmaicenie. Otóż do tej pory wył tylko jak go złapali – teraz zaczął wrzeszczeć na okrągło. Poszła moja Sorvino w niebyt całkowity, w drzazgi jak, senna mara, kiedy trzeba iść nad ranem do roboty. I nawet smaku steku nie pamiętam, a szkoda, bo wyglądał tak, by niczego w smaku nie ominąć. W końcu nadszedł szczęścia moment, bo nowocześni rodzice wyszli wreszcie, niosąc wyrywającego się bohatera tego wieczoru na rękach. Jego pienia i jazgot słychać jeszcze długo było, a może to tylko echo grało? Cóż z tego jednak, kiedy byłem już po kolacji.
A Ramzes…, cóż! To naprawdę dobra restauracja i koniecznie zajrzeć tam trzeba, żeby się o tym przekonać. Przecież przygoda moja wszędzie mogła się zdarzyć i nie o miejsce tu idzie. A że zdarzyła się właśnie tam i pod moją obecność… C’est la vie…