Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Są takie miejsca, w których nie widać upływu czasu. Zmienia się cała rzeczywistość wokół, wszystko zdaje się być inne, a pewne lokale jak stały, tak stoją i ma się wrażenie, że dla nich czas stanął w miejscu. Czy to dobrze, czy źle, pewnie ocenią klienci – skoro zaś przybytek stoi i funkcjonuje, to chyba nie jest z nim najgorzej. Mowa tutaj o Gościńcu Śląskim, który i z zewnątrz i w wewnątrz wygląda dokładnie tak samo, jak przed laty. Zaś zawieszony u sufitu napis: „Ci, którzy w tym zajeździe bywają, czego nam życzą niech sami mają” świadczy o tym, że kule Gościńca się nie imają.
Na początek spróbowałem befsztyka tatarskiego (12 zł). To proste danie jest najlepszym sprawdzianem kucharza – w końcu nawet po sposobie pokrojenia grzybków widać, że komuś się chciało. A w tym wypadku chciało się jak najbardziej, bo tatar był wielce akuratny. Nawiasem mówiąc, to zadziwiające jak zjedzenie czegoś surowego może dla kogoś stanowić barierę nie do przejścia. Pewien mój angielski znajomy (bywały w świecie, więc nie żaden „red neck*” spod brytyjskiej wiochy) stanowczo odmówił konsumpcji tatara uznając, że jedzenie surowego mięsa to jakiś strasznie barbarzyński obyczaj. Oczywiście jedzenie surowej ryby cwaniakowi całkowicie nie przeszkadzało, co jest typowym dla wyspiarzy przejawem hipokryzji.
Tatar w Gościńcu był niczego sobie: odpowiednio wymieszany z drobno pokrojoną cebulką i grzybkiem, doprawiony maggi… hm… aż łza się w oku kręci. Chciałem tam również spróbować czegoś śląskiego, bo jak powszechnie wiadomo na Śląsku znaleźć śląską restaurację wcale nie tak łatwo. Kiedy przestałem się już śmiać z tkwiącej w śląskiej części menu zupy po marynarsku, okazało się, że śląskich potraw w Gościńcu tyle, co kot napłakał. Kotlet po sztygarsku, rolada i żeberka z kapustą… niewiele tego. Trudno: w końcu zdecydowałem się na półmisek szefa kuchni (30 zł), czyli cielęciny, wieprzowiny i kurczaka w kokosie z ziemniakami, gotowanymi warzywami, pieczarkami i ostrym sosem pieprzowym. Było dużo i wcale smacznie (na plan pierwszy wybija się filet z kurczaka w kokosowej panierce), ale nie powiem, żeby mnie powaliło na kolana i żebym od tej chwili rozkładał wieczorem ręczniczek, klęczał i wznosił modły kierując się w stronę Gościńca.
Więc jeśli po wizycie w Gościńcu należy im czegoś życzyć (wciąż pamiętając, że tego samego będą życzyć i nam) to tego, żeby wreszcie w tym miłym miejscu ktoś poszedł po rozum do głowy i wyłączył radio. To naprawdę przyjemny, ciepły i sympatyczny lokal, więc wielka szkoda, że cała atmosfera „siada” przez niezbyt szczęśliwy pomysł, żeby klienta raczyć radiowymi wiadomościami. To tak, jakbyście jedli kanapkę, a ktoś wam nad uchem bębnił waląc łopatą w śmietnik. Pomijam już fakt, że ostatnie wiadomości nie są najlepsze –media prześcigają się w opisywaniu okrucieństw, dewiacji i zabójców kilkuletnich dzieci. Jasne, że wyłączając odbiornik nie sprawimy, że tych okropności będzie mniej. Ale czy chcemy o nich słuchać nad talerzem zupy? Potem, przy tak okraszonym obiedzie, nie chce się już uciekać w świat kulinarnej wyobraźni pełnej pięknych rzeczy. Wtedy nie uruchamia się to, co powinno, nad dobrze zastawionym stołem. Bo jak tu z aniołami porozmawiać i rozkoszą podniebienia się podzielić?
* – red neck (dokładnie czerwony kark), to nasz polski odpowiednik „wieśniaka” lub bardziej dosadnie kogoś, o kim mówimy, że mu słoma z butów wystaje. Określenie bierze się z typowego angielskiego poczucia humoru: ktoś pochylony przez cały dzień na polu nad grabiami czy motyką musi mieć czerwony, opalony kark!