Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Ostatnio, przejeżdżając ulicą Kościuszki, zauważyłem, że nie ma już dawnej restauracji „Motto” – teraz to miejsce nazywa się „Confetti”. No cóż… należało pójść i sprawdzić, czy zmiana wyszła temu lokalowi na dobre. Poszedłem więc i… przez dłuższą chwilę zastanawiałem się co, tu tak naprawdę się zmieniło. I wreszcie olśnienie, bo okazuje się, że ściany mają inny kolor. No to już jakaś zmiana, choć mizerna trochę.
Lokal był i jest nijaki taki. Niewiadomo do końca, co to ma być: czy śródmiejskie bistro w stylu „zjedz i wio”, czy też przytulny kącik dla zakochanych lub dla skrywających się przed światem prezesa i jego sekretarki – w końcu im też się trochę swobody należy. Niestety, lokal nie jest ani taki, ani taki i najgorsze jest to, że wciąż chyba nie ma nań wystarczająco dobrego pomysłu.
Drugą zmianę da się zauważyć w menu. Zniknęły wszelkie włoskie dania, które wcześniej stanowiły podstawę uchodzącej za włoską restauracji. Pojawiły się za to danie głównie polskie – no dobrze, kombinuję – zawsze to miło, choć wybór nie jest imponujący. Zacząłem od grillowanego oscypka z żurawiną (9 zł) w charakterze przystawki. Właściwie powinienem napisać przystaweczki, bo trzy plasterki oscypka przedstawiały się na talerzu nader skromnie. Smak też nie stanowił niespodzianki, ale co tam, to w końcu przecież tylko oscypek. Po podlaniu głodu piwem (0,5 L za 6 zł) postanowiłem zaszaleć: warkocz z trzech rodzajów mięs. Niestety, się skończył. No to warkocz wołowy (30 zł) z frytkami (3 zł) i sałatką wiejską (9 zł). Veni, vidi i żadne tam vici. Raczej: warkocz przybył, ja go zobaczyłem i się załamałem. Najpierw myślałem, że sobie jaja ze mnie robią, bo na talerzu dwa warkoczyki były wielkości mniej więcej rybnego paluszka. W końcu, kiedy z kuchni już nikt w moją stronę nie mierzył zrozumiałem, że to już wszystko. Nie przyniosą czegoś porządniejszego z tekstem „to dowcip nasz, restauracyjny taki, żeby się klient uśmiechnął” Niestety, to mikroskopijne coś, co nazywają warkoczem i za co kasują trzy dychy, okazało się pełnym daniem. Dobre, nie powiem, ale człowiek jest tak wkurzony na wielkość porcji, że o smaku zapomina natychmiast po konsumpcji. Do tego jeszcze ten brak surówek – w ogóle ich nie maja, więc jak się chce rąbnąć do frytek surówkę, to trzeba dobrać pełnowymiarową sałatkę. No tutaj przesadziłem, bo „pełny wymiar” dotyczy raczej ceny, niż rozmiaru.
Dlatego też, skoro nie ma pomysłu na te restaurację, ja wymyślam, co następuje: niech się to nazywa na przykład Laputia i nawiązuje do arcydzieła Jonatana Swifta „Podróże Guliwera”. Wystarczy zmajstrować trochę mniejsze meble i wrażenie pobytu w krainie Liliputów gotowe. W porcjach nic nie trzeba zmieniać, bo już są wystarczająco małe. Do tego kilka przedmiotów znanych z kart powieści – pominąwszy oczywiście rozdział z dużymi gołymi babami, bo sugestywny opis Swifta porowatej olbrzymiej skóry, jaką Guliwer obserwuje u pani domu, będąc jednocześnie wielkości średniej myszy, jest nie do przejścia. Będzie ubaw na całe Katowice!
A tak poważnie restauracja Confetti znajduje się w całkiem dobrym miejscu miasta, jest nie za duża, ale ma wystarczająco ciekawie ułożone wnętrze, by uczynić z niej przytulny lokal z charakterem. Bo jak na razie charakteru, czy atmosfery dziwnie tam nie odnalazłem. Szkoda, bo tak niewiele trzeba, żeby z restauracji nijakiej zrobić lokal z prawdziwego zdarzenia. Trzeba tylko we własne siły uwierzyć, a będzie można urzeczywistnić marzenia. Najgorsze, co można zrobić, to nie zrobić nic. Bo wówczas lokal ten będziemy oglądali na rynku kolejny rok, czy dwa. Będzie funkcjonował siłą rozpędu i powoli wytracał impet, który przysługuje nowym nazwom. I po jakimś czasie przejeżdżając ulica Kościuszki dostrzeżemy, że nie ma już Confetti, bo jest inne coś… Znowu nijakie takie. No chyba, że w tym jest metoda – że lokal ma nam przypominać o upływie czasu i zmieniających się w tym czasie trendach i modach. No tak, tyle, że póki co Confetti o tym przypomina raczej na smutno, niż na wesoło.