Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Wybrałem się na koncert w knajpie. Nic wielkiego, ot kolo na scenie z akompaniamentem komputera i w miarę udaną podróbą Gibsona les Paul, wyśpiewywał żwawo co lepsze kawałki z nieprzebranego archiwum hard rockowych hitów lat siedemdziesiątych. Było miło, piwko zaczepnie pieniło się w szklankach, aż do momentu, kiedy do obsługi technicznej podeszła jedna pani z kategoryczną sugestią, żeby ściszyć koncert, bo ona tu przyszła ze znajomymi. „No, ale koncert jest” – nieśmiało wyszeptała obsługa. „Ja nie wiem, że jest koncert – stanowczo oznajmiła pani ważna – a wiedziałabym że jest, gdyby trzeba było za niego zapłacić, a jak jest za darmo, to co to za koncert, więc żądam natychmiastowego zaprzestania tego nieznośnego hałasu”. Na te słowa obudził się we mnie Hannibal Lecter!
Potem już było jak w nieudanym dramacie Ingmara Vilquista: pan muzyk grając udawał, że jest fajnie, a pani ważna najpierw mierzyła karcącym wzrokiem wszystkich tych, którzy po kolejnych utworach ośmielili się klaskać, a następnie, w przypływie odwagi głośno proponowała muzykowi, żeby już sobie poszedł. Na szczęście muzyk nie słyszał, bo zajęty był unikaniem fałszów, ale ja słyszałem, bo siedziałem nieopodal i krew mnie powoli, ale konsekwentnie zalewała! Już mniej więcej po jednej dziesiątej koncertu zacząłem sobie wyobrażać, jak krajowcy na wyspach Fidżi, miast dzielnego kapitana Cooka, zajadają panią ważną bez soli, za to szybko! Następnie wyobraźnia, która w takich chwilach nigdy mnie nie zawodzi, kazała mi zobaczyć panią ważną porwaną przez latający spodek i nienasyconych naukowo kosmitów, którzy postanowili wszystkie swoje medyczne eksperymenty zogniskować na tej pani właśnie.
Jednak rzeczywistość wyprzedza wyobraźnię: pani ważna orientując się, że swoimi ohami i achami nic nie wskóra, wysłała z misją uciszenia koncertu swego emisariusza. Gostek miał okulary i koszulę w stylu „porucznik Borewicz jest modny nad wyraz” i nie wiedząc, co czyni uderzył do kelnera. Marnie trafił, bo kelner był akurat tak poza rzeczywistością, że sól mi do chleba ze smalcem cztery razy nosił! Zamrugał jednak oczami, pióra sprzed oczodołów odgarnął i strzałem prostym ku muzykowi pobieżył, by mu wygarnąć, że na wzmacniaczu pokrętło zainstalowali, którym można panią ważną na czas jakiś zadowolić. Muzyk, niestety, w ogóle nie zatrybił i tylko zaśmiał się dziwnie, po czym przeszedł do wykonania „Cocaine” Claptona w wersji, której by się chłopaki z AC/DC nie powstydzili! Ale Clapton dolał jedynie oliwy do ognia: emisariusz w koszuli Borewicza postanowił technicznych wziąć na „prawa konsumenta” i wywrzeszczał, że pół tonu ciszej, to minimum, czego on, konsument ma prawo żądać. Na szczęście techniczni zadziwili wszystkich intelektem i grzecznie odpowiedzieli, że i owszem da się zmienić głośność, ale po pierwsze nie o pół tonu, tylko o cały, a po drugie nie zmniejszyć, tylko zwiększyć.
Mniej więcej w tym momencie wyobraźnia kazała mi zobaczyć panią ważną pozostawioną w pustce kosmicznej przez prom Atlantis z miesięcznym zapasem tlenu bez wody, fajek i filmów z Luisem de Funes! Niestety, obsługa techniczna powoli nie wytrzymywała, bo nie potrafiła ukoić swej rozpaczy w wyobraźni jeno. Jeden się wyrwał i stawiając na szali całą swą przyszłą karierę akustyka (która tym różni się od kariery koncertowego technicznego, że ten pierwszy jak niesie coś ciężkiego, to doskonale wie do czego ten ciężar służy!) przyjął postawę bojową i gotów był do porachowania kości pani ważnej i całej jej trzódki! W ostatniej chwili jego przytomni koledzy wytłumaczyli mu, żeby się nie kompromitował i miast bić kobietę powiedział jej coś, co ona zapamięta. To było jednak ponad jego siły: siadł, podparł brodę rękoma i tak już został!
Nie wiadomo, czy sprawiła to ilość wypitego alkoholu, czy też energetyczne wyczerpanie, ale powoli pani ważna przestawała szumieć. Tylko raz jeszcze przyszła z propozycją, żeby głośniki obrócić tą stroną, z której się wydobywają dźwięki do ściany, a potem już koncert coraz mniej jej przeszkadzał. Kelner donosił piwo, publiczność klaskała coraz głośniej, a pani ważna wyrażała swe oburzenie coraz ciszej i w końcu wieczór się skończył. Muzyk pakował kofry, techniczni zwijali mikrofony, a znajomych pani ważnej ubywało jak zębów po czterdziestce. W końcu knajpa opustoszała: zostałem ja, krzątający się muzyk i pani ważna… Ostatnia odrobina ludzkiej godności kazała mi unikać jej triumfującego wzroku. I właśnie wtedy postanowiłem poprosić bohatera tego wieczoru o autograf, tylko że… no właśnie… kogo?