Autorem wpisu jest: Brzuchomówca

Restauracji włoskich w Polsce jest jakieś tysiąc osiemset razy więcej, niż restauracji polskich we Włoszech i tylko o kilka mniej niż chińskich w Kantonie. Restauracje włoskie powstają w najmniejszych nawet skupiskach ludności i w zależności od formatu aglomeracji nazywają się: pizzeria (w osiedlach do 5 tysięcy mieszkańców), tratoria (od 5 do 50 tysięcy), ristorante (powyżej 50 tysięcy), a w Warszawie: Neapolitańskie Laboratorium Smaku lub – jeśli się da – jeszcze bardziej snobistycznie.

Mimo powierzchownych różnic we wszystkich wymienionych kategoriach lokali bywają lokalne elity, które potem mówią znajomym, że były na kolacji "u Włocha". A wszystko przez Hollywood.
W Holywoodzie bowiem – przypadkiem, a może za sprawą włoskiej mafii – trwa nieustanna kampania reklamowa pizzy. Pizzę w filmach zamawiają do Białego Domu prezydenci USA ślęczący nad eskalacją konfliktu w Zatoce Perskiej. Pizzą Bridget Jones zapycha fiasko kolejnego nieudanego zamążpójścia. Pizzą uszczelniają się przenikliwi prawnicy, którzy w pojedynkę rozpracowują afery w CIA. Pizzę jedzą samotni policjanci, którym służba spaprała małżeństwo i gromady gangsterów przeżuwających peperonii w oczekiwaniu na zlecenie kropnięcia nielojalnego kongresmena.
Więc rejestr włoskich restauracji nad Wisłą wkrótce zagrozi liczebnością liście agentów i tajnych współpracowników, czemu nie sposób się dziwić. Reklama jest za darmo i to na nie byle jakich, bo hollywoodzkich nośnikach.

Wystarczy tylko nauczyć się lepić placki z keczupem, szynką, serem, pieczarkami i zakalcem; wynająć lokal, wstawić stoliki, na ścianie powiesić mapę apenińskiego buta, na półce postawić słój po ogórkach z nawrzucami do środka różnymi makaronami, obok przyczepić warkocze papryczek i czosnku z tworzyw sztucznych i jest pico bello.

Na szczęście na tym oceanie tandety zdarzają się wyspy prawdziwej włoskiej kuchni, a do jednej z nich można przybić w Łodzi. Restauracja nazywa się "Angelo" i od wejścia zniechęca kaflami na podłodze, stolikami rodem z podrzędnej jadłodajni i ladą chłodniczą pełną serów i wędlin. A jednak biada tym, którzy dali się zniechęcić, bo kuchnia "Angela" jest anielska. Mozarella zrobiona jest z prawdziwego mleka bawolicy, a nie krasuli spod Pułtuska, pomidory smakują jak pomidory a nie modyfikowane genetycznie bułgarskie arbuzy a makaron ugotowany jest molto perfekcyjnie i posypany wyśmienitym serem.

Przeboje "Angela" to kotlety jagnięce i genialna pierś kurczaka w sosie serowym, popijana winem z Wezuwiusza – skromnym i bez apelacji, za to tak niepowtarzalnym, że za jedną butelkę Brzuchomówca bezapelacyjnie oddaje cysternę pizzernianych valpolicelli smakujących jak tempranillo i tempranillo smakujących jak chianti.

Na deser dają własny, delikatny i aksamitny sorbet, który w niczym nie przypomina zamrożonego soku, co tym bardziej potęguje wrażenie znalezienia się w kulinarnym matrixie, odległym o galaktykę od planety gumowych lasagni z tektury falistej i pizzy o spodach grubszych od przedwojennego wydania "Quo vadis".

Restauracja "Angelo", Łódź, ul. 6 sierpnia 1/3