Autorem wpisu jest: Brzuchomówca

Bywają w życiu człowieka zagadkowe momenty szaleństwa, kiedy człowiek dostaje niewytłumaczalnej chęci na folklor. W tych tajemniczych odsłonach paranormalności, ludzie obdarzeni gustem muzycznym twierdzą, że urzeka ich synkopa oberków, znawcy mody fascynują się fakturą łowickich serdaków, a smakosze budzą w sobie atawizm zaniepokojenia trzustki jakąś tłustą wiejskością z kartoflami i kiszonym dodatkiem, który zunifikowana Europa uznaje raczej za skisły.

Powodowany folklorystyczną hipnozą Brzuchomówca udał się ostatnio do katowickiej gospody „Wena”. „Wena” – z powodów peryferyjnej lokalizacji oraz widocznego braku weny marketingowej – sprowadza swoją ofertę do pojenia autochtonicznej ludności Piotrowic piwem oraz organizowania wesel. Temu ostatniemu przedsięwzięciu służy pomysłowa aranżacja sal restauracji: Sala główna udekorowna jest balonikami symbolizującymi świeży matrymonialny entuzjazm, a salę boczną ozdabiają rogi – sugerujące dość częsty ciąg dalszy wydarzeń z pierwszej sali.

Brzuchomówca, w każdym razie, nie zamierzał się w „Wenie” żenić, tylko zjeść. Folklorystycznie. Z roladą, ślunskimi kluskoma, a ku tymu – z modrą kapustą. Koniecznie przy akompaniamecie heimat melodi. Ale ponieważ Brzuchomówca (z powodu wad osobowości) zawsze sili się na oryginalność – zamiast rolady, zamówił „półmisek ze świniobicia dla dwóch osób”. Bo o to szło. O festiwal brunszwickich salcesonów, krupników, żymloków, dymiących szynek i kiełbas. I kiedy wyobraźnia Brzuchomówcy nadała do jego kubków smakowych dokładnie taki komunikat – na stole wylądował talerz zestawu śniadaniowego z hotelu kategorii ćwierć gwiazdki nadanej z litości: parę plasterków konserwowej szynki, trochę salami, suchy schab ze śliwką słusznie porzucony przez innego gościa, który parę dni wcześniej zamówił go na obiad i…żółty ser. Tak jakby właśnie zabita świnia sama peklowała niektóre części swojego organizmu i pakowała je do puszek, nadziewała sobie biodra suszonymi śliwkami, a w promocji wytwarzała ser z krowiego mleka.

W dobie komputerowego moderowania hodowli nierogacizny wszystko jest możliwe, choć wymienione produkty mają tyle wspólnego z prawdziwym świniobiciem, co kilo jabłek wrzucone do Bałtyku z owocami morza.
Ale liczy się wena. Wystarczy użyć zachęcającej nazwy, a gość da się nabrać. Zje żółty ser ze świniobicia, przegryzie konserową szynką z zapasów stanu wojennego i plasterkiem salami, które wytwarza się z (a w „Wenie” dla) osłów.

Restauracja Wena, Katowice, ul. Kempy 4