Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Ileż potrzebowałbym samozaparcia, by przywdziać brązową sukienkę, przepasać się sznurkiem i odmówić sobie uciech. Nie tylko podżerania nocą z lodówki i surfowania po necie w poszukiwaniu obficie obdarzonych przez naturę blondyn, ale też wylegiwania się do późna i częstego „nic nie robienia”? Są tacy jednak, co się zaparli, bo lubią czuć te piękne chwile, w których są świadomi swojego człowieczeństwa. Ja, podobnie jak niejaki Jack Sparrow, też lubię te chwilę – a najbardziej lubię do nich machać, kiedy przemijają.
Ale do rzeczy: w Katowicach otwarto niedawno restaurację Zakonnicy, która z ulicy wygląda dokładnie tak samo, jak setki małych restauracyjek rozrzuconych po małych miejscowościach Zagłębia Ruhry. Rządzą w nich tradycja, higiena i Paulaner, którego podświetlane logo widać zawsze z daleka, żeby było jasne, gdzie się udać po całym dniu pracy. U nas jednak nową restaurację urządzono tak, by jak najwięcej rzeczy w niej kojarzyło się (jeśli to nawet trochę naciągane) z zakonem. Jakim? A to akurat nie jest ważne – bo na przykład piwo Paulinów w karcie dań zajmuje tę samą pozycję, co piwo Franciszkanów. Są tu jeszcze witraże z wyobrażeniem zakapturzonych mnisich głów, całe mnóstwo świeczek i solidne drewniane meble w otoczeniu surowych murów. Zakon, że hej! Do tego menu, w którym każde z dań jakoś tam do wyobrażeń zakonnego życia nawiązują i lista win – również dobranych według nazw. Mamy tu na przykład znakomite Missiones de Rengo – ze szczepu odnalezionego przypadkiem na statku, który zawinął do Chilijskiego portu wówczas, kiedy ta europejska winorośl została spożyta całkowicie przez epidemię filoksery. Niestety, cena słynnego „misjonarza” powala w Zakonnikach z nóg i w cuceniu po tej zapaści nie pomaga nawet święcona woda! W każdym razie nowa restauracja ma pomysł, jak na rynku przetrwać i co by nie powiedzieć trzeba trzymać kciuki żeby się udało.
Zabieram się za testowanie miejscowej kuchni – na pierwszy ogień „Mnich w tajemniczym towarzystwie” (20 zł) czyli zasmażany camembert z dużymi kawałkami drobiowej wątróbki! Kiedy danie wjechało na półmisku zdolnym pomieścić małe prosię, od razu się zorientowałem, że lekko nie będzie. Dają tu dużo i całkiem ciekawie zjeść, skoro camemberta z wątróbką jadłem i jadłem i końca nie było widać. Samo połączenie smaków plus przysmażane ziemniaczki dane tu dla ozdoby, za to w wielkiej ilości już stanowi pewną kulinarną satysfakcję. Bo tak naprawdę pomyślmy przez chwilę logicznie: mnich taki, jeden z drugim, jak już sobie odmówi tego cywilizacyjnego używania, to przecież nie będzie o pustym żołądku siedział. Stąd właśnie biorą się we wszystkich świata stronach pucołowaci mnisi, kulający się przez klasztorne korytarze niczym antałki wypełnione okowitą. I to nie zależnie pod jaką szerokością geograficzną dany zakon się znajduje i jaką doktrynę dzielnie wyznaje! W większości opowieści – i tych literackich i filmowych, widzimy zawsze okrąglutkiego mnicha z podgolonym karkiem. Nieważne, czy to będą przygody Robin Hooda, czy „Imię Róży”. I tylko jeden zakon usilnie starał się wyrobić o sobie inne wyobrażenie – nawet skonstruowali swój własny autorski symbol przedstawiający dwóch wychudłych braci siedzących na jednym koniku, co miało oznaczać szlachetną powściągliwość i pochwałę ubóstwa. Na szczęście dzisiaj już nikt im w te bajki nie jest w stanie uwierzyć.
Więc żeby jeszcze trochę przytyć i dostać się do tego szlachetnego grona, zamówiłem zupę Lucyfera (8 zł), fasolowo- paprykową i do tego ostrą, jak diabli. To specjalnie, żeby będąc mnichem nie zapominać, że istnieje jeszcze ziemski padół rządzony przez gościa z ozdobnymi kopytami, który uśmiecha się tylko wtedy, kiedy jest naprawdę smutny. Mnisie opowieści słusznie jednak podają, że Lucyfer nie jest nie do pokonania, co też udowodniłem wchłaniając tę ogromną zupę w całości, mimo iż łzy cieknące z oczu trzeba było co jakiś czas wycierać, bowiem przesłaniały mi widok.
Na koniec wziąłem jeszcze Klasztorny schowek (28 zł), czyli nadziewany schab w sosie z kurek i popiłem znośnym, ale nie rewelacyjnym winem Atrium Torres (100 ml za 14 zł). Danie to zachwyciło mnie swoim urokiem – z jednej strony schab nadziany na patyk z farszem przypominającym trochę ten z ruskich pierogów, czyli pychota, z drugiej strony jego wielkość sugerująca słusznie, że skarby zakonu są nie do pogardzenia. Bo cóż się może w takim Klasztornym schowku przed nami skrywać? Dwie rzeczy godne uwagi – stare, nadgryzione przez czas kwity, z których wynika, że to wszystko lipa, lub złote lichtarze przejęte od gości, którym w celu szybszego przejęcia majątku zakładano hiszpańskie buciki.
A tak zupełnie poważnie, obecność nowej knajpy na naszym skromnym rynku cieszy mnie ogromnie – znakomita, przemyślana, ale nie przekombinowana kuchnia, solidne porcje i wystrój godny tego, by się nim pochwalić. Do tego konsekwencja – w menu, w winach (chociaż do tego „zakonnego zestawu” dodałbym kilka koniecznie) i dźwiękach (w trakcie całej mojej wizyty grali Gregorians) i cóż trzeba więcej. No właśnie – już niewiele!
Pub, restauracja „Zakonnicy”, Katowice, pl. Wolności 6 – zamknięta na stałe