Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Historia tej restauracji budzi grozę – to dzięki niej właśnie dowiadujemy się, że świat gangsterów i Leonów Zawodowców nie kończy się tylko i wyłącznie na filmach. Z drugiej strony, miejsce jak każde inne – nawet więcej, bo ładniejsze, niż inne chociażby ze względu na parkową okolicę i swobodny dojazd.

Jednak fakt bycia bohaterem katowickich mafijnych opowieści zdaje się być obecnie przedmiotem wstydu. Nowy właściciel będzie próbował pewnie znaleźć drogę, która umożliwi Zielonemu Oczku być postrzeganym jako świetna restauracja, ze znakomitą kuchnią. Na taki zresztą wizerunek lokal jak najbardziej zasługuje, o czym przekonamy się zasiadając do stołu. Nowego stołu dodajmy, bo wszystko tu jest nowe i starego Zielonego Oczka nijak obecna restauracja nie przypomina – jest dużo ładniej, przytulniej i jakoś tak sympatycznie.

Jeśli są zaś związki jakiekolwiek z dawnymi czasami to oczekiwanie na zainteresowanie kelnera. Trwa w nieskończoność, a ustawione przy stolikach wolno stojące parawany skutecznie uniemożliwiają kontakt wzrokowy. Rozumiem, że kelner też człowiek i musi czasem poflirtować z barmanką, ale z drugiej strony… Hm.. powie ktoś, że mogłem wstać podejść i grzecznie go o coś poprosić. No pewnie, ale to ja tam byłem gościem, a nie odwrotnie.

Na szczęście oferta kulinarna Zielonego Oczka spycha na plan dalszy ten szczegół, bo oto mamy do czynienia z pierwszym kuchennym garniturem: najpierw scampi w koszyczku z tortilli na pomarańczach i grejpfrucie z cytryną (38 zł). Naprawdę znakomite – wystarczy skropić krewetki odrobiną soku ze spoczywających na talerzu owoców i otrzymujemy coś w rodzaju delikatnego sosiku, w którym owoce morza smakują znakomicie. Ba, były tak dobre, że miałem ochotę wsunąć tortillowy koszyczek. Do tego wino… Jasne – wszyscy czekają teraz jakież to białe wino pod te krewetki wybiorę? Nic bardziej mylnego – po białym mam zgagę, a poza tym jestem wielbicielem kuchni fuzion w tym jej znaczeniu, w którym zjedzenie śledzia z tortem jest wielce naturalne. A zatem syrah – ciężki, garbnikowy, prawie oleisty Punto Negra (100 ml za 10 zł) – idealne przygotowanie kubków smakowych pod saltimbocca alla romana czyli cielęcinę z szynka parmeńską, z tagiatelle szpinakowym i świeżą szałwią (35 zł). Soczysta, o idealnym aromacie i smaku – rozpływająca się w ustach niczym gangster w powietrzu po udanym skoku.

Ano właśnie – pomyślałem z gębą pełną dobrych rzeczy – po co, do diaska, od tej zielonooczkowej historii uciekać? Przecież nie da się jej zmienić. I do razu przypomniała mi się pewna scena z filmu "Dziewięć i pół tygodnia". Pamiętacie jak Mickey Rourke prowadzi Kim Basinger do małej, włoskiej knajpki, gdzie opowiada mrożącą krew w żyłach historię, jak to jeden słynny gangster załatwił w tym lokalu drugiego? Ludzie siedzą, słuchają i zdają się żyć tą historią – jest powód, by do tej knajpy przyjść. Ba, by do niej wracać.

Rozumiem, że historia naszej rodzimej gangsterki ma się nijak do historii gości z Chicago, bo wystarczy tylko porównać jak się gangsterzy różnie nazywają: tam Al Capone, a u nas Janek Kiełbasa. Ale z drugiej strony taki nasz polski urok – wystarczy zobaczyć co się właśnie dzieje na szczytach władzy, by nie mieć wątpliwości, skąd gangsterzy czerpią przykład. Zmiana wizerunku tej restauracji to spore wyzwanie – ale zwróćmy uwagę, że nawet w dawnych czasach kojarzyła się z dobrą kuchnią. I świetnie, że ten fragment jej historii jest wciąż znakomicie kontynuowany.

Na koniec tiramisu (14 zł) – deser, którego nigdy nie sposób sobie odmówić. Tu może nadto świeży, gdyż kawałki biszkoptowego ciasta nie zdążyły jeszcze nasiąknąć amarettowo-kawowym wywarem, ale wystarczająco dobry, by wypaść nim sobie brzucho, którego nie powstydziliby się najwięksi włoscy zakapiorzy z przedwojennego Chicago. I tym optymistycznym akcentem namawiam do odwiedzin Zielonego Oczka, żeby się samemu przekonać co tam lepsze: wystrój, kuchnia czy historia?

Restauracja "Zielone Oczko", Katowice, ul. Kościuszki 101.