Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Nawet nieustraszony Austin Powers, grany przez Mike’a Myersa, w trzeciej części swych kretyńskich przygód musi polec wobec wroga o wiele bardziej straszliwego niż cały klan Doktora Zło. Wykańcza go bowiem mały szczegół na twarzy podwójnego agenta, a mianowicie złośliwie uśmiechnięty pieprzyk. Od tej chwili nie może się skupić, a więc zdecydowanie traci swą zdolność bojową, bo ilekroć spojrzy na swego rozmówcę, tylekroć widzi tylko jedno. Teraz dopiero zrozumiałem rozterkę „agenta specjalnej troski”, bowiem i ja nie mogłem się skupić na delektowaniu się nową restauracją, skoro z białej połaci obrusa spoglądała na mnie plama po gulaszu! Co starałem się o niej zapomnieć, to wślizgiwała się bezczelnie w zasięg mojego wzroku. Taka z niej była plama złośliwa!
Kiedy zaś sam gulasz zamówiłem okazało się, że przelanie tego specjału małą chochelką z podgrzewanego na stole kociołka do kubeczka wymaga sporych ekwilibrystycznych umiejętności. To oczywiście usprawiedliwia całkowicie tego, który przede mną tą plamę gulaszem na obrusie uczynił, ale w żaden sposób nie usprawiedliwia tego, kto dopuścił, by przy tej plamie zasiadł następny klient. Chyba, że nie zatrybiłem systemu aranżacji wnętrza w tej nowej restauracji, który może w swych zamierzeniach polegać na tym, by obrusy na stołach leżały tak długo, aż staną się tak kolorowe, żeby do bardzo kolorowej reszty wnętrza pasować. Oto jak, wydawałoby się, mały szczegół może popsuć całe wrażenie ze skądinąd całkiem przyjemnej węgierskiej restauracji.
No, z tą węgierską to też trochę przesadzili: albo węgierska restauracja, sznyt i eleganckie mleczne szyby albo pizzeria. Chyba, że właśnie odkryto, że pizzę wymyślili Węgrzy pod wodzą gen. Bema. Nie dość na tym, ponieważ przed frontonem tej jakże eleganckiej restauracji rozpościera się (jak widać na załączonym obrazku) brudna cerata reklamowa obwieszczająca, że pizzę zamawiać można! No to ja się nieśmiało „zapytowywuję”: elegancką węgierską restaurację, czy pizzerię otwarto? Czasem mały, niewinny szczegół może popsuć całe wrażenie – chociaż akurat w przypadku tej ceraty trudno mówić o czymś małym!
Straszna szkoda, bo restauracja sama w sobie naprawdę niczego sobie – no, może jeśli pominąć ten okropnie niebieski kolor sufitu, który od razu wskazuje jakiej farby puszka została komuś w garażu! Reszta bez zarzutu – wiechcie, kwiatki, lampy naftowe, obrazki i różne takie. Przyjemnie, a do tego wydzielone boksy potęgują wrażenie intymności. Siadam, łapię za menu i o winko proszę, tym bardziej, że ostatnio pewni znajomi po wizycie na Węgrzech zachwyceni wrócili ichnimi winami. Proszę kelnera żeby coś dla mnie wytrawnego wybrał i… no i wybrał mi złośliwie Byczą krew, czyli Egri Bikavera (100 ml za 7,5 zł) i to takiego kwasiura, co gębę potrafi wykrzywić tak, że człowiek się zastanawia, czy czasem tym świństwem Węgrzy za coś się na nas nie mszczą! Wiem, że Egri Bikaverów jest jak przysłowiowych mrówków, ale ten w Zaklętym Czardaszu zdecydowanie wysuwa się na plan ostatni! Z drugiej strony trzeba mieć nie lada smykałkę, żeby wśród takiej masy winnic regionu Eger, w którym produkuje się to wino od XI wieku wybrać akurat produkt tak żałosny.
Na szczęście cierpki i kwaśny smak wina mogłem pokonać zupą gulaszową (9 zł) i to naprawdę bardzo smaczną. Co więcej, w cenie tej dostajemy kociołek, którego zawartość wystarcza na dwie porcję! Ja jednak nie dałem za wygraną i domówiłem do tego turnedo z polędwicy na sposób budapesztański z ziemniakami pieczonymi i zestawem surówek (29 zł). Pięknie podane, by nie powiedzieć: rozłożyste danie. Całe w papryczkach, sałatkach i różnych liściach, roztaczało wokół zapach denerwująco świdrujący mój apetyt. Nie zawiodłem się – polędwica była akuratna, a znajdujące się pod nią gorące pomidory doprawiły reszty. I powiedzcie mi proszę, po jasną cholerę tak dobrą kuchnię psuć pizzą? Nie powiem, żebym był wielkim pizzy przeciwnikiem, bo sam ją czasem lubię na ruszt wrzucić – ale są takie okoliczności przyrody, do których pizza pasuje, jak pięść do nosa. Jeśli zostajemy dłużej w pracy, a czasu na porządny obiad jak rusz brakuje, to i owszem można przyjąć pizzę w towarzystwie koleżanki z pracy, choćby nie wiem, jak wysokie szpilki nosiła. A teraz wyobraźmy sobie, że rzeczona koleżanka na swych niebosiężnych szpilkach zaszczyca naszą garsonierę swą zmysłową obecnością… I co? W tych okolicznościach przyrody wyjmujecie z piekarnika pizzę?
Recepta na sukces w wypadku katowickiego Zaklętego Czardasza jest wyjątkowo prosta: baner reklamowy wywalić jak najprędzej, pizzę z kuchni wyprosić, obrus wyprać i gotować tak, jak się już tam gotuje. To naprawdę wystarczy!