Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Malutkie miasteczko o tej samej nazwie znajduje się mniej więcej w połowie włoskiego buta. Przylepione do plaży i odgrodzone od reszty półwyspu drogą szybkiego ruchu stanowi zjawisko samo w sobie intrygujące. Po sezonie mieszka tam pewnie nie więcej niż piętnaście osób. Latem zaś na wieczornym deptaku pojawiają się takie tłumy, że człowiek się zastanawia po jasną cholerę wydał kasę na wakacje, skoro mógł zostać w domu i posiedzieć w ogródku przy grillu z puszką piwa w ręku.

Obrazek wieczornej rozwrzeszczanej Villa Rosy przypomniał mi się automatycznie tuż po wejściu do olbrzymiej, trzypoziomowej, katowickiej restauracji o tej samej nazwie. Już od progu było wiadomo, że w pozostałych pomieszczeniach odbywa się jakaś firmowa impreza. Po natężeniu krzyków i ich determinacji nabrałem przekonania, że musimy być świadkiem zabawy przedstawicieli handlowych – a ci są najgorsi!

Zasiedliśmy więc z żoną w gustownie urządzonej sali przy barze, bo wydawało nam się, że tu będzie najdalej od okrzyków. Ale gdzie tam? Darli się tak, że mniej więcej po pięciu minutach zaczęła mnie boleć głowa. No cóż – to jeszcze nie najgorsze. Najgorsze było to, że na zamówione potrawy przyszło nam czekać tak długo, że sam fakt wytrzymania w tym jazgocie już stanowi sukces. Sama restauracja jest całkiem zgrabnie zrobiona – trochę jakby z Gaudiego, trochę rustykalnie i trochę tak, jakby projektant oczarowany został tyloma możliwymi rozwiązaniami, że postanowił je tu wszystkie zastosować.

No cóż, zamówiłem sobie cielęcinę na sałacie radichio z sosem tuńczykowym (18 zł) i dużego browara (6 zł), bo ceny win sugerują twarde postanowienie właścicieli, żeby ich nie sprzedawać. Tak ładnie wyglądają powtykane do góry dnem na półkach za barem, że trzeba było zrobić tak zaporowe ceny, by nikomu nie przyszło nawet na myśl po nie sięgnąć. Ten przebiegły manewr udał się znakomicie. Wina zostaną przeznaczone na imprezkę dla repów, bo ich wypasionym firmom i tak jest wszystko jedno, a sądząc po krzykach dobywających się zewsząd, balujący przedstawiciele handlowi nie rozpoznaliby nawet gdyby im do kieliszków powlewać maggi wymieszaną z przemyconym z Ukrainy spirytusem.

Po złożeniu zamówienia czas mijał, mijał, mijał…. Wskazówki na zegarku wydawały się tak ospałe, że aż ich żal było. A kelnerki ani widu, ani słychu. Jedyną rozrywką było przyglądanie się innym kelnerom, którzy z parującymi talerzami zaiwaniali tam i z powrotem. Czasem takie numery pokazują na kreskówkach – koleś leci z talerzem, podstawia go delikwentowi pod nos i ucieka. Delikwent wtedy dostaje szału – podobnie jak kojot, kiedy Struś Pędziwiatr wystawia go do wiatru. Kiedyś tak zrobiłem mojemu psu – podstawiłem ciacho pod nozdrza, po czym błyskawicznie sam je skonsumowałem. Ilość wyrzutu w psich oczach i żalu wydobywającego się z zawiedzionego psiego serca uświadomiła mi, żeby tak więcej nie robić. I teraz właśnie przyszło mi za to zapłacić.

W końcu jednak doczekałem się cielęciny i szczerze przyznam, że była naprawdę znakomita. Ale już sam nie wiem, czy to rzetelna ocena, bo po kilku dniach ścisłej diety byle pomidor smakuje, jak nie wiadomo jaka rewelacja. Potem, kiedy pierwszy głód został zaspokojony i popity piwem stała się rzecz dziwna. Przyniesiono drugie zamówione przeze mnie danie, czyli giczki jagnięce na szpinaku ze śmietaną i czosnkiem w sosie z gorczycy, z kopytkami (30 zł) i … zapytano moją żonę, czy dla niej przynieść mały talerzyk i dodatkowe sztućce. Zbaranieliśmy! Czy to ma oznaczać, że ja dostaję zamówioną porcję, a ona widelec do jej spróbowania? Dlaczego? Po krótkiej konsternacji naszej i kelnerki wszystko się wyjaśniło –  otóż pani zapomniała, że moja żona również złożyła zamówienie! A więc, czekamy, „apiat” od nowa!

Hm… w końcu zjedliśmy – i tutaj co do jakości kuchni żadnych zarzutów, zarówno cielęcina doskonale skomponowana z tuńczykowym sosem, jak i ogromne giczki plus szpinak (nie podejrzewałem nawet, że sos z dużymi ziarnami gorczycy tak jego smak uzupełni!) były doskonałe i przyjemnie ozdobione. Natomiast co do samej restauracji – wiem, że została obliczona na szybki przerób imprez firmowych i że tak duża inwestycja musi się szybko zwrócić. Ale odrobina restauracyjnej przyzwoitości bardzo by się przydała.

PS. No cóż… Byłem dzisiaj (13.06.2007) w Villa Rossie – sam bym na to nie wpadł, ale proszone biznesowe spotkanie, któremu się nie odmawia odbywało się właśnie tam. Przyjąłem zaproszenie zanim się dowiedziałem gdzie to
będzie. Nie żebym był tak zacietrzewiony, ale zawsze strach jest, że
wzburzeni właściciele gębę potrafią bez namysłu obić:-) Zatem
przełknąłem jakoś tę żabę i w Villa Rossie zjawiłem się punktualnie. No
to teraz jakieś pół godziny, żeby się kelner zjawił – pomyślałem
złośliwie. I kiedy kończyłem myśl tę swawolną… kelner się zjawił. W
jakieś pół minuty po moim  wejściu. No dobra – pomyślałem sobie –
składam zamówienie i pewnie z godzinę poczekam na jego realizację.
Znowu pudło – piwo przyniósł po jakichś kilku minutach, a wątróbki po jakichś kilkunastu. Na tyle szybko w każdym razie, że mówienie o zbyt
długim oczekiwaniu mijałoby się z prawdą. Zatem podsumowując –
zostałem obsłużony szybko, sprawnie, a danie było naprawdę godne
polecenia. Czy zatem odszczekuję to co napisałem w recenzji? A
dlaczegóż by? Wtedy było nie fajnie, teraz fajnie. A to oznacza że
nastąpiła w restauracji Villa Rossa zdecydowana zmiana. Wprawdzie płot
dalej przypomina ogrodzenie cmentarza, ale moje uwagi co do
opieszałości usługi stały się na szczęście już bezzasadne. Wskutek
gadulstwa jednej z osób przy moim stoliku zostałem po jakimś czasie
przez kelnera rozpoznany, ale obiecał nie dzwonić do właścicieli z
tekstem: „Ten łysy znów tu jest – zwołujcie chłopaków z bejsbolami”. Co
się na plus liczy. A tak poważnie – wątróbki naprawdę palce lizać:-)

Club, restauracja „Villa Rossa”, Katowice, ul. Armii Krajowej 153.