Autorem wpisu jest: Anna Kierzek

Natura widelcowa ma to do siebie, że nie pozwala ominąć miejsc, które w jakikolwiek sposób mogłoby zadziwić podniebienie. Jak wiadomo, jeżeli chce się dobrze zjeść, należy kierować się w rejony podgórskie, bo gdzie, jak gdzie – ale tam tradycja nakazuje dobrze, uczciwie i z hojnością gościa przyjąć.

Po morderczej walce z wiosennym przesileniem i brakiem wolnych miejsc nad brzegiem jeziora Międzybrodzkiego, dotarliśmy w końcu do karczmy „ U Zohuliny”. Sądząc po zapełnionym parkingu, na szybki posiłek liczyć nie należało (o czym nas też już od progu poinformowano). Cóż, zasiedliśmy w górnej izbie, bo dół skutecznie wypełniła zawartość wycieczkowego autokaru. Kiedy już udało mi się zlokalizować kelnera i ten dotarł z kartą, ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że w karcie nie ma gruli, ale są za to pyry! Zerkając za okno utwierdziłam się w przekonaniu, że widzę górę Żar, a nie poznańskie koziołki. Cóż – tak widać być musiało. Posiłek obiecano podać w ciągu 40 min, więc chcąc nie chcąc, musieliśmy oszukiwać skołatane żołądki przemyconymi migdałami z marketu.

W międzyczasie poznawaliśmy restauracyjne zwyczaje młodzieży – jak się okazało, do jednej szklanki coca-coli można upchnąć 7 słomek i wszystkie przewodzą ciemny płyn.
„U Zohuliny” można też zaobserwować nowatorski sposób wymiany mikroskopijnych serwetek: kiedy poprosiłam kelnerkę o wymianę naszej, bo jakoś zdawało mi się, że pamięta jeszcze wczorajszą kwaśnicę – pani usuwając wpierw karczemne wiktuały, wprawnym ruchem odwróciła serwetę na druga stronę i stwierdziła z uśmiechem, że jest dobrze (czyli jeszcze nie była przewracana).

Ale pora dojść do sedna naszej wyprawy, bo oto na stół wjeżdża miska z kremem z prawdziwków (9 zł). Krem z borowików to poezja – pod warunkiem, że uda się trafić borowika. W nadziei, że może gdzieś zawieruszył się jakiś na dnie, postanowiłam się przedrzeć przez stos groszku ptysiowego… Niestety – musiałam wierzyć na słowo kelnerowi, że borowiki zostały tak skutecznie zmiksowane, że nie uda mi się nic znaleźć.

Po kilku minutach dotarły kolejne zamówione potrawy – sandacz z grilla (19 zł) i polędwiczki wieprzowe w sosie z zielonym pieprzem(25 zł). Sandacz to ryba, której nie można zepsuć – zawsze wychodzi, ale żeby się o tym przekonać, musiałam ją najpierw odgrzebać spod gęstego sosu grzybowego… Kiedy w końcu dotarłam do swojej ryby, okazało się, że warto było podjąć trud. Na sąsiednim talerzu kusiły wspomniane polędwiczki – po krótkich negocjacjach z moim towarzyszem podróży, udało się dokonać małego targu – kawałek polędwicy, za połowę sandacza. I tutaj kolejne miłe zaskoczenie – mięso delikatne, dobrze przyrządzone i pachnące. To było to!
Negocjacje trwały jeszcze jakiś czas, ale polędwica warta była grzechu. W miarę spożywania specjałów „Zohuliny” malała obraza na borowikową i pewnie poszłaby w niepamięć, kiedy wzrok mój padł na zamówioną surówkę – tu okazało się że „Zohulina” nie tylko umie dobrze zmiksować borowiki, ale także jest bardzo oszczędną gospodynią – w surówce bowiem znajdowały się zarówno kapusta, marchew i cebula – ale także kawałki papryki, plasterki ogórka i jeszcze jakieś inne, niezidentyfikowane dodatki. Nie pytałam kelnera, co to za surówka, ale pretenduje do miana „ przeglądu tygodnia”.

Pomimo oszczędności góralskiej gospodyni polecam Karczmę na zgłodniałe żołądki. Jeżeli ktoś chce się tam wybrać w babskim gronie, to porcje są nie do przejedzenia w pojedynkę; warto zamówić mniej potraw i więcej sztućców. Surówkę – to może najpierw sobie pooglądać, a potem zamawiać, a borowikową – cóż, trzeba wierzyć na słowo kelnerowi.

Karczma „U Zohuliny” Czernichów, ul Żywiecka 101