Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
W Tatianie nie byłem od lat, co jest dziwne, skoro jest w jednym z najlepszych punktów miasta. Okazuje się, że zmiana, którą w tym czasie ta restauracja przeszła, wyszła jej tylko na dobre. Pamiętam jak dziś, kiedy kelnerka w fartuszku typu "Społem" poinformowała mnie tu kiedyś stanowczo, że słodkie je się na koniec i po daniu głównym, a nie jak sobie zażyczyłem. I żebym przestał wydziwiać. Jak się okazuje po kilku latach wszelkie wydziwianie uchodzi już jak najbardziej – co więcej jest naprawdę nad czym.
W środku nie tylko zrobiono remont, ale właściwie małą rewolucję. Wszystko jest teraz inne i jeśli dobrze przyuważyłem, to nie ostał się nawet stary samowar, który onegdaj robił tu za największą atrakcję. Zamiast samowaru mamy za to przedziwne lampy, przepierzenia w wikliny, drewnianą podłogę i kominek. W ogóle tu jakoś dziwnie. Ale w tej dziwności jest metoda, bo czujemy się w środku całkiem „akuratnie”. Całość, wykonana ze smakiem i pomysłem, przypomina coś pośredniego pomiędzy chatą współczesnych Eskimosów, a domem modlitewnym Indian, którzy się misjonarzy nie zlękli. Tak poważnie – to trudno w ogóle powiedzieć, co ten, niewątpliwie plastyczny, wystrój przypomina. Do tego należy dodać jeszcze wiklinowy ogród letni zajmujący pół Staromiejskiej, w którym można zajrzeć komuś do talerza, szczególnie, jeśli znajduje się na nim coś dobrego. A o to, na szczęście, w Tatianie nie trudno.
Wizytę w Tatianie zacząłem od sałaty Tacino z indykiem (14 zł) żeby trochę poszpanować, że niby lato i odchudzanie – rozumiecie sami. Szybko mi jednak zapachy pod nozdrza podeszły i nic już z odchudzania nie zostało. Dorwałem się do nadziewanych polędwiczek wieprzowych po carsku i tak mnie ujęły, że nawet nie wiadomo, kiedy się skończyły. Do tego hiszpańska crianza Senorio de Saria (100 ml za 12 zł) całkiem udana (tylko czemu tak paskudnie droga?) i obiadek okazał się całkiem przyzwoity.
Problem jest tylko jeden – niespecjalnie wiadomo, czy Tatiana to wciąż rosyjska restauracja, jak to się kiedyś chwalono. Z menu jakoś mi to specjalnie nie wynikało – więc pytanie zdaje się być zasadne. W końcu kilkadziesiąt metrów dalej jest Fanaberia całkowicie z rosyjskością kojarzona. Czyżby twórcy nowej Tatiany tak łatwo sobie odpuścili. Wielka byłaby szkoda, bo to przecież wspaniała kultura. Wrażenia tego nie zepsuła mi nawet pani od rosyjskiego w liceum, mimo iż przez całe cztery lata nie ustawała w wysiłkach. Efekt jest jednak taki, że na "kak ty prawił swaje kanikuły?" kończy się moja znajomość tego języka. Wstyd i rozpacz, tym bardziej, bo kiedyś zostałem nawet przyłapany na porozumiewaniu się z Rosjanami po angielsku. Oto ironia losu, której moja pani z rosyjskiego nijak nie mogła przewidzieć.
Jakoś nam przez te zmianowe zawieruchy, Unię Europejską i Putina, ta Rosja z zachwytów uciekła – straszna szkoda, co widać zawsze w trakcie polskich wystawień Czechowa, kiedy po raz kolejny przekonujemy się co do tego, że ta ichnia swada, poczucie humoru i sposób toczenia opowieści nie mają sobie równych. Wystarczy sięgnąć na półkę, po raz setny wziąć do ręki Jerofiejewa i poczytać sobie o alkoholowych wykresach. Od razu człowiekowi ślina cieknie – tak by się razem z Wienią kieliszkiem strzelił. I te anioły nad głową przed świtem i KGBowiec przynoszący pistolety. Pistolety? Na co mi pistolety – miał zapytać Jerofiejew. Jeśli wy jesteście Jerofiejem, to wam potrzebne są pistolety – miał odpowiedzieć smutny pan w jeszcze smutniejszym skórzanym płaszczu. I do tego wszyscy wielcy na dokładkę z genialnym Sacharowem, który przyrównał partyjny aparat Stalina, do pierwszych wyznawców nowej religii i oczywiście Zoszczenko, ze swym Włodzimierzem Iliczem. A historia? Katarzyna z piosenki Karczmarskiego i koniecznie car, kiedy żołnierze popychają lufami karabinów mówiąc: "Już czas Mikołaju Aleksandrowiczu". A to przecież zaledwie delikatna namiastka tego, co w restauracji rosyjskiej można by sprzedać. Ku uciesze nie tylko podniebienia, bo przecież kiedy opowieść smakuje przednie, to zgrabna i akuratna kuchnia tylko wrażenie podbija…