Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Czas poszaleć… Tym razem w kuchni krajów niemieckojęzycznych, co akurat w Opolu jest wyjątkowo uzasadnione. Ale to nie jedyny wabik. Restauracja „Starka” to miejsce kultowe chociażby z tej racji, że bywają tam wszystkie polskie gwiazdy piosenki, kiedy tylko odśpiewają swoje kawałki na festiwalowej scenie.
Wiadomo przecież, że żeby zostać gwiazdą polskiej piosenki należy spełnić dwa warunki: wystąpić w Opolu i zabalować z innymi gwiazdami w „Starce”. Wówczas, nawet jeśli z kariery wyjdą nici, można zasiąść przed telewizorem i nawijać oglądając kolejny festiwal: „A tego łysego widzisz? Na plecach go musiałem do hotelu nieść. A ta, co tak wyje do mikrofonu, to mi na kolanach siedziała i karmiła frytkami“. W ten oto sposób możemy do końca życia opowiadać cuda, które ściany „Starki” rzekomo widziały. Inna rzecz, że opowieści z biegiem lat nabierają takiego kolorytu, że wspólne śpiewanie kolęd z Alem Pacino to betka.
Na szczęście w „Starce” jest jeszcze jedna rzecz godna podziwu: naprawdę dobra kuchnia. Zresztą właściciele chwalą się obecnością restauracji na liście 100 najlepszych lokali w kraju. Na swojej stronie internetowej piszą też o poczuciu humoru kelnerów. Sam byłem tego świadkiem. Otóż mój kompan, który po naprawdę olbrzymim posiłku próbował zażartować i powiedział do kelnera, że po przystawkach pora na coś bardziej konkretnego, w odpowiedzi usłyszał: „Pan już nie zmieści, ale ja jestem jeszcze przed obiadem, więc chętnie przyjmę zaproszenie.“
Ale zacznijmy od początku – wystrój, jak na niemieckojęzyczne kraje przystało: cała masa różnych gratów w otoczeniu pruskiego muru. Jest trochę przaśnie, trochę ludowo i ma się wrażenie, że tam się wszyscy znają. Jak słoneczko dopisze, to można jeszcze skorzystać z tarasu nad samym brzegiem Odry. Widać z niego metalowe tabliczki na niektórych domach pokazujące poziom wody podczas tej słynnej i tragicznej powodzi. To uzmysławia, że Odra i owszem fajna jest, ale jakoś nie zawsze.
Wróćmy do wnętrza, a właściwie do kuchni. Zapytałem kelnera o zupę i od razu dostałem podpowiedź: koniecznie zupa z maślaków (11 zł), bo to specjalność lokalu. Do tego polędwica wołowa w sosie pieprzowym z frytkami i surówką (38 zł) i oczywiście browarek (0,5 l za 7 zł), żeby się to wszystko ładnie w mym wnętrzu mogło ułożyć. Towarzysz tej wyżery wziął kaczkę pieczoną i było po niej widać, że kelnerzy powinni do noszenia dań używać raczej taczek – kaczki takie są wielkie.
Zupa był niczego sobie i nie wiem, co lepsze: jej smak czy aromat. Natomiast polędwica nasunęła mi dwie konstatacje: po pierwsze, skąd wiedzieli, że właśnie taką lubię – krwistą i mięciutką, reagującą na każdy dotyk widelca. Po drugie, miałem wrażenie, że nigdy się nie skończy. I kiedy tak usiłowałem z nią walczyć, wzrok mój zawisł na sąsiedniej ścianie, a właściwie na obrazku przedstawiającym jelenie na rykowisku. Kurde, co oni w tym Opolu z tymi jeleniami? To już druga knajpa z takim samym obrazkiem? Rozumiem niemieckie uwielbienie dla tej, powiedzmy, sztuki, ale bez przesady. Idąc dalej tym tropem, za niedługo tarasu będą pilnowały gipsowe krasnale. No dobra, może się czepiam – bo cóż mi te jelenie w końcu winne.
Kuchnia za to naprawdę godna polecenia. I tylko jedna rzecz zadziwia mnie tam niepomiernie: skoro właściciele nazywają się Cebula, to czemu w liście specjalności kuchni nie wymienia się zupy cebulowej? Dziwne prawda?