Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

To trochę dziwne miejsce. Restaurację postanowiono zrobić w budynku po jakiejś starej, bardzo starej, podstawówce. Trochę na uboczu, trochę w mroku i co tu dużo mówić, trochę straszno. Już na korytarzu czuje się oddech przeszłości, bo w końcu te ściany mogą tak wiele pamiętać… Na szczęście, w sali restauracyjnej robi się przytulnie – jak zwykle prawie pusto, niby od niechcenia poukładane stoły, do tego duży, stylowy kominek i gdzieniegdzie na ścianach cegły wyglądające spod tynku. Trochę dziwnie, trochę strasznie, ale jak tu nie spróbować, po raz kolejny, tej kuchni?

Na początek wątróbki drobiowe po rosyjsku, z boczkiem, cebulą i sosem śmietanowym  (16 zł) – rozpływające się w ustach, zaraz po nich żur żeniaty (6 zł), chciałoby się powiedzieć: żurków król. Potem wino kalifornijskie Ernest & Julio Tallo, całkiem zgrabnie komponujące się z resztą. W sam raz na przepłukanie gardła przed, a może w trakcie ołatków po mińsku, czyli ostrego gulaszu z plackami ziemniaczanymi, ogromnymi, jak stodoła (19 zł). Wydawałoby się mieszanka piorunująca: z jednej strony delikatne wątróbki ustępujące pod naciskiem (nomen omen) widelca i zaraz po nich ciężkawy, pikantny gulasz, po którym w brzuchu zaczyna się przewalać fala przepychu mniej więcej tej wielkości, jak ta, która ma zalać świat w 2012 roku, według co drastyczniejszych przepowiedni. Na koniec dobiłem się jeszcze sałatką z boczkiem (12 zł) – kiedyś przecież trzeba zaszaleć. Tak samo, jak zaszalał Niziurski pisząc, według mnie, najlepszą swoją książkę „Siódme wtajemniczenie”. Któż przecież nie chciałby wybrać się na Wielki Wander, by uwolnić siebie od świata, a i świat od siebie? Wystarczy znaleźć trumnę Kapena wypełnioną po brzegi złotem, by wszystko stało się proste: życie, przyjaźni i sens istnienia. I tak szukamy tej trumny z kosztownościami od szczenięcych lat, a wizja Wielkiego Wanderu powoli i skutecznie się od nas oddala. W tym czasie zamieniliśmy krótkie spodenki, na garnitur, procę na telefon komórkowy, a garnek udający hełm bojowy na coraz bardziej na łbie panoszącą się łysinę. Też jest nieźle – tylko trochę tęskno do czasów, w których wystarczyło owinąć łuk w gazetę, pobrać z magazynu paczkę dla jeńca i ruszyć na podbój twierdzy Persil. Co z tego, że codziennie? Co z tego, że zawsze bezskutecznie – liczyły się przecież zdobyte wtajemniczenia, z których siódme, to najważniejsze… A zresztą szkoda tym, którzy nie czytali książki, zepsuć lekturę.

Zawiesiłem trochę swoją wyobraźnie nad kolejnym kieliszkiem kalifornijskiego wina i rozejrzałem się po zasklepionych wokół ścianach Starej Szkoły. A co, kiedy tu nikt nigdy nie wybierał się na Wielki Wander? Jeśli nikt nigdy nie zdobywał twierdzy i nie kombinował z wtajemniczeniami? A co, jeśli tutejsze dzieciństwo, zamknięte w tych mrocznych ścianach nie było aż takie beztroskie? A jeśli te mury mają coś innego do opowiedzenia? Nie ja wymyśliłem w nich restaurację, więc pewnie nie pierwszy się nad tym zastanawiam. Pamiętacie swoje dzieciństwo? Podstawówkę pełną wywiadówek, lekko stukniętych nauczycielek  (cóż się dziwić po latach pracy…) i sunącą przez korytarz, niczym duch zamczyska, dyrektorkę. Moja podstawówka to taka trochę posiadłość rodziny Adamsów skrzyżowana z cyrkiem Monthy Pytona! Ale, cóż – przynajmniej mieliśmy Niziurskiego, który nie traktował swoich czytelników, jak stado pędzących baranów. Kiedy wychodziłem ze Starej Szkoły zadałem sobie pytanie, czy gdyby nie było tu restauracji, byłoby szkoda? Chyba tak – bo kuchnia w sam raz, a i atmosfera niezgorsza. Ale jest jeszcze coś – ten lekko zroszony chłodem powiew na plecach, który czuję, ilekroć tam jestem. Te oczy wpatrzone we mnie ze ścian, ta nie dająca się niczym wytłumaczyć i okiełznać obecność. Czyja? A któż to może wiedzieć? Ale czy nie warto poczuć tego dreszczyku na własnej skórze?

Każdy ma taki Wielki Wander na jakiego sobie zapracował lub jakiego zostawili mu w spadku nadziani krewni. Z takim, czy innym, da się przecież żyć. Ważne tylko, by się w tym nie zatracić i raz na czas jakiś przywdziać, na pohybel naszej dorosłości, krótkie spodenki i za pasek zatknąć wysłużoną procę…

Restauracja "Stara Szkoła", Zabrze, ul. Grunwaldzka 46