Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Nie ma to, jak dobrze nazywać lokal! Zanim się do takiego miejsca człowiek wybierze, od razu zaczyna kombinować, jak też może wyglądać tamtejsze menu. W końcu nazwa „Raz na wozie” pobudza wyobraźnię. Bo skoro coś raz jest na wozie, musi być też co najmniej raz być pod wozem.
A zatem mamy do czynienia z sinusoidą szczęść i nieszczęść, dokładnie taką samą, za pomocą której w podstawówce próbowano nam wytłumaczyć różnicę pomiędzy poszczególnymi okresami w historii. A skoro działa wyobraźnia, to już mały kroczek do tego, by kombinować z wszelkimi określeniami na przeplatające się dobro ze złem. Przecież stek mógłby się nazywać „siedem lat tłustych”, a wodzianka – „siedem lat chudych”. I tak można brnąć w to wymyślanie dopóty…, dopóki się w końcu do takiego miejsca nie zajrzy.

Nie powiem, że rozczarowuje. Bo byłaby to nieprawda. To miejsce rozczarowuje w sposób dramatyczny! Zamiast czegoś nie wiadomo jak fajnego (sprytnie wykonane zdjęcia potrafią zwieść najwytrawniejsze oko), trafiamy do smutnego wnętrza przypominającego dawną miejską łaźnię. Pomiędzy tandetnym, gipsowym, podwieszanym sufitem, a jeszcze bardziej tandetną podłogą wyłożoną starymi „łaźniowymi kafelkami” ktoś poustawiał drewniane ławy, wiechcie, gałęzie i pozawieszał na ścianach końskie chomąta. I wychodzi na to, że całość udaje rustykalną karczmę, którą tak naprawdę nie jest nią w ani jednym calu. A do tego barek z  ryczącym telewizorem, które to ustrojstwo ryczało nie wiadomo po co, skoro we wnętrzu byłem tylko jak i barman.

I nad tym smutnym telewizyjnym faktem muszę się na chwilę zatrzymać. Bo kiedy spożywałem zamówione dania (o nich za chwilę) musiałem jakoś przeżyć telewizyjną audycję Polsatu 2 dotyczącą zdrowia, a ściślej mówiąc wirusowej infekcji jąder! Wyobraźcie sobie, ile trzeba samozaparcia, żeby zjeść ze smakiem obiad w takich „okolicznościach przyrody”. Patrzymy na łakocie na talerzu w akompaniamencie smutnego wywodu jeszcze smutniejszego lekarza o tym, jak się łapie taką infekcję jąder i jak jej unikać. Oczywiście ze szczegółami… No cóż… byłem wytrwały. Wiedziałem, że muszę z tego napisać tekst i wytrzymałem do końca.

Na całe szczęście karczma „Raz na wozie” ma jeden, słownie: jeden, nie dający się przecenić pozytyw. A mianowicie naprawdę znakomitą kuchnię. Już nie pamiętam, kiedy jadłem w restauracji tak dobry barszcz z uszkami (5,9 zł), w którym uszka mają wielkość średniego czołgu, co nie przeszkadza im być naprawdę doskonałymi. Do tego pierogi z kapustą i grzybami (8 zł), które zamawia się na sztuki i które naprawdę są grzechu warte (nie tylko przed świętami). Były tak dobre, że zamówiłem jeszcze samą kapustę z grzybami (3,5 zł)  słusznie polecaną przez barmana. To nie wszystko – chcąc koniecznie jakoś uczcić ten przedświąteczny okres, zapragnąłem ryby.

Niestety, karpia nie mieli, za to znalazła się panga w panierce (6,9 zł). I tutaj kończą się zachwyty, bo panierka wydawała się zrobiona z kauczuku. Mogłaby spokojnie służyć do zrobienia procy lub gumowców. Ale przecież nie jestem masochistą, więc wydłubałem rybę z panierki i muszę przyznać, że w tej (jakby
pozbawionej odzienia) postaci zrobiła się naprawdę znakomita.

Cokolwiek by nie powiedzieć, karczma „Raz na wozie” dysponuje znakomitą nazwą i jeszcze lepszą kuchnią. Natomiast karczmą nie jest… I nawet przy karczmie nie stała!

Karczma „Raz na wozie”, Łódź, ul. Rewolucji 1905 roku, 11.