Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Wszyscy jesteśmy jaskiniowcami, a przynajmniej takie mamy korzenie, jak wynika z zawartości jaskini Raj pod Kielcami. Ta niebywała dziura pod ziemią ma moc czynienia pieniędzy, skoro tuż obok ktoś pobudował zajazd Raj skubiący z kasy wszystkich tych, którzy wybierają się na podziemną wycieczkę. Zajazd ma się tak samo dobrze, jak wystawione u wejścia do jaskini figury jaskiniowców – jest podziwiany, fotografowany i nic mu więcej do szczęścia nie trzeba.
Problem w tym, że jak się zarabia na turystach będąc przyklejonym do jednej z największych atrakcji regionu, to resztę można sobie właściwie odpuścić. Na nieszczęście zajazd Raj wśród wielu "odpuszczonych" rzeczy, jak na przykład beznadziejny wystrój wnętrza, odpuścił sobie też trochę kuchnię, ku utrapieniu naszego podniebienia. Na początek medalion "Ministerki" (14 zł) o dziwacznej i nie wiadomo skąd wziętej nazwie. To całkiem smaczny kawałek mięsa w omlecie z dodatkiem bakalii i biesiadę jaskiniową możemy uznać za otwartą. Zaraz potem postanawiam spróbować dania pod nazwą, nie wiedzieć czemu, placek Macieja (19,50 zł). Penetrując jednak dalej kartę zaczynam domyślać się zasad obowiązującego tutaj nazewnictwa.
W karcie bowiem znajduje się jeszcze coś, co nazywa się kotletem pana Michała. Niezależnie, czy chodzi o miłego naszemu sercu Wołodyjowskiego, czy mniej miłego cyborga, Michaela Jacksona istotą wydaje się tutaj swoista "pańskość", której przy daniu z Maciejem w tytule nie uświadczysz. Wskazuje to najprawdopodobniej, że danie dla pan Michała zawiera w sobie tę dozę wykwintności, która Maciejowi nie przysługuje.
Innymi słowy, jedna potrawa przeznaczona jest dla delikatnych pańskich podniebień, druga dla prostaczków. Kiedy więc zamówiłem placek Macieja i podano go do stołu, od razu przypomniałem sobie lubianą w dzieciństwie kreskówkę, w której Fred Flinstone zamawia stek, po czym zamówione danie przewraca mu jaskiniowy samochód. Dokładnie tej samej wielkości jest placek Macieja w podkieleckim przybytku Raj. Dalsza część mojego kontaktu z plackiem jest już bardzo prozaiczna, bo mimo wielkości zdolnej do wywrócenia mojej skromnej osoby, danie to okazuje się najzwyklejszym w świecie plackiem po węgiersku, tyle że większym. Tak więc inwencja twórcza autora karty dań w Raju jest prostym chwytem marketingowym wykorzystującym tę starą zasadę, że można sprzedać byle co, pod warunkiem, że się dobrze nazywa. Tak nas bowiem mami Raj!
Siedząc więc wypełniony po brzegi daniem dla Macieja i pozbawiony tym samym szansy na pokosztowanie pańskiego dania dla Michała pomyślałem sobie, że z tym prawdziwym rajem to jakaś musi być ściema. Szczególnie dla tych, co rajskie roszkosze znajdują na ziemi. No, bo skoro ci szczęśliwcy, którzy dostąpią zaszczytu fruwania z aniołkami i rozkoszowania się boskością siedząc na to chmurce, jednocześnie zostaną pozbawieni możliwości odczuwania ziemskich przyjemności, to przecież nic w tym wesołego.
Rozumiem, że za plackiem węgierskim z zajazdu Raj nie ma co tęsknić, to jednak są potrawy, których na wyżynach boskiej doskonałości zdecydowanie może brakować. Chyba, że jest to tak samo sprytnie wymyślone, jak marketing nazewniczy w ziemskim Raju: zachwalają kusząco nieziemskie rozkosze, a w rzeczywistości zażerają się czymś jak najbardziej ziemskim.
Cóż, nauka z Raju płynie taka, że restauracja powinna być atrakcją samą w sobie, żeby wszystkim na około (łącznie z kucharzem) chciało się chcieć, a zatem również wzbudzać zainteresowanie coraz to nowej rzeszy klientów. Kiedy zaś restauracja atrakcją być nie musi, bo i tak wygłodniałe i zziębnięte tabuny amatorów stalaktytów przybędą, by ukoić głód i pragnienie, można wcisnąć im co się tylko wymyśli. I mimo, iż para poszła w nazwy potraw, z taką samą skutecznością co w gwizdek, sama nazwa Raj już do niczego nie zobowiązuje!