Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Mało jest miejsc stworzonych z taką pasją! A pasja jest przyjacielem sukcesu, o czym można się przekonać w Mysłowickiej restauracji Pod Ratuszem. Zaczęło się pod ziemią: czarne, osmolone oczy i wesołe w nich błyski. Na tyle wesołe, by nie załamać się „na powierzchni” tylko wziąć sprawy we własne, spracowane ręce i zacząć od małego baru. Później kredyty, remont starych dziewiętnastowiecznych piwnic i górnik staje się restauratorem.
Dawne piwnice na wino zamieniają się w śląską izbę z całym mnóstwem bibelotów, a sąsiedztwo słynnego Trójkąta Trzech Cesarzy poddaje pomysł na kuchnię oraz zręcznie pomyślaną kartę dań. Tym samym droga przez biznesową mękę zaczyna przynosić efekty – oto otrzymujemy jedno z najbardziej znanych kulinarnych miejsc w Mysłowicach, wokół którego co rusz coś się dzieje – a to degustacje, a to Kluby Dobrego Wina, a to znów jakieś wspólne enologiczne wyjazdy. Jest dobrze, bo o to właśnie chodzi w tej zabawie.
Wchodząc do Pod Ratuszem nie można oprzeć się wrażeniu, że ani jeden centymetr powierzchni nie został tutaj pozostawiony sam sobie. Nawet kaloryfer zostaje ukryty za drewnianą konstrukcją przypominającą przydomowy płotek. Potem wystarczy już na „płocie” pozawieszać kubki i garnki, a klient będzie miał wrażenie przytulnej swojskości. I jest tak tutaj na każdym kroku – maszyny do szycia, niezliczone ilości buteleczek, wiechcie, duperele i czego tam jeszcze byśmy nie wymyślili. I choć antyramy ze zdjęciami bez passe-partout pasują tu, jak pięść do nosa, to wybaczamy ten niuans, skoro tuż obok w podświetlonej szafce możemy przebierać w winach. I tu kolejna niespodzianka: wydawałoby się, że restauracja stworzona przez byłego górnika będzie obfitować raczej w piwa, a nie w wina. Tymczasem wybór jest całkiem akuratny (no pewnie, że coś bym tam pozmieniał i pododawał, ale zrobiłbym to niemal wszędzie!) i wiele śląskich restauracji mogłoby pozazdrościć winiarskiego gustu właścicielom Pod Ratuszem.
W końcu, mając w pamięci przewijające się dookoła portrety Wilhelma II, Mikołaja i miłościwie nam onegdaj panującego Franciszka Józefa, wziąłem się za menu. Na początek piwko (0,5 l za 6 zł skoro upał nie do zniesienia – wprawdzie w środku panuje przyjemny chłodek, lecz na samą myśl o skwarze na zewnątrz, organizm domaga się czegoś zimnego. I zaczynam od dania Rosyjska Dola (13 zł) znajdującego się w karcie pod obrazkiem cara Mikołaja. Zestaw różnych pierogów w wielkiej misie od razu stawia na nogi. Od razu też przed oczami staje odrobina historii… tak, tak, Mikołaju Aleksandrowiczu! Od waszego rozstrzelania ruskie wódkę wiadrami piją, a każda kolejna władza dokłada starań, żeby nie wytrzeźwieli. Bo trzeźwi złośliwi się robią i dawaj pytać: „A gdzie car?” A to od 1918 roku kłopotliwe pytanie w tej części świata.
Znakomite pierogi (wybrałem z mięsem, bo jakoś z kapustą mi do smutnej historii Romanowów słabo pasowały) ze skwarkami i cebulką mile podłechtały moją żarłoczność i wziąłem się za niejakie Nutki Schuberta (32 zł), czyli roladę z kurczaka z ryżem i surówką z marchwi stanowiące element kuchni Franciszka Józefa, nieobojętnego sercu, skoro z Galicji się na świecie wziąłem. I słusznie, bo Nutki zrobiły na mnie duże wrażenie – przepołowiony filet z kurczaka w panierce z udanym farszem z szynki i pieczarek. Naprawdę niezłe, ba niezłe… jak najbardziej godne habsbursko – lotaryńskiego stołu! Pałaszując kurczaka warto spojrzeć w osadzone między bokobrodami oczy faceta, który był tak miły, że załatwił autonomię dla Galicji. Na koniec chciałem jeszcze koniecznie spróbować specjału kuchni Wilhelma II, bo zaintrygowała mnie tam nazwa Utrapienie Cesarza, ale nawet mój brzuch nie jest z gumy, więc spoglądający z obrazka Friedrich Wilhelm Albert Victor Prinz von Preussen będzie musiał poczekać na następną wizytę w Pod Ratuszem. A że takowa będzie, to chyba oczywiste!