Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
To będzie opowieść o tym, jak ważna jest w restauracji obsługa. Ba…! O tym, ile może zmienić w naszym postrzeganiu danego miejsca jeden kelner. Tym bardziej, kiedy mowa o restauracji budzącej skrajne uczucia – od uwielbienia po stanowczy sprzeciw, a czasem nawet wyjątkową niechęć.
Miejsce wprawdzie śliczne – na wodą, za którą miasto tętni swym rytmem – idealne, by przybyszom spoza Śląska udowodnić, że nie mieszkamy na hałdzie węgla, a zieleń znamy tylko z telewizji. Niestety, ma to też wadę – bo kiedy się ma kanjpę w takim miejscu to strumień, a czasem rwący potok, klientów staje się z czasem oczywisty. I wtedy jakoś tak dziwnie łatwo zejść z odpowiedniego poziomu. Po co się starć, skoro klienci sami przylezą? Po co być miłym uprzejmym i pomocnym w dobraniu potraw, kiedy na miejsce wkurzonych klientów mamy kolejnych dziesięciu, ktorzy chętnie zajmą tak cenne tu miejsce.
No właśnie – niektórzy to nazywają odbiciem palmy, inni wodą sodową, a jeszcze inni: zwyczajnym chamstwem. I to nie tylko znanym z opowieści – swego czasu byłem kilka razy świadkiem tego, jak w Pan de Rossie kelner odburknął zagadnięty o wolny stolik, a zupełnie niedawno przytrafiło mi się, kiedym przyjechał tam rowerem w celu wychylenia piwka, że jedna pani „obcięła" mą skromną osobę wzrokiem i stwierdziwszy pewnie, że nie sposób się po kimś takim spodziewać jakiegoś większego zamówienia, zupełnie mnie olała. I teraz wyobraźcie sobie: jest sobota, siódmy dzień, siódmego miesiąca, siódmego roku, a ja jestem umówiony na ważne spotkanie ze znajomymi. I co? I objeżdżamy z dzielnym panem taksówkarzem ileś katowickich restauracji i z każdej odchodzimy z kwitkiem, bo nie wiedzieć czemu wszyscy wszyscy, którzy chcieli się ożenić czy wyjść za mąż w tym roku, wybrali sobie właśnie tę datę. No… właściwie wiedzieć czemu – przez tę siódemkę właśnie. Że niby na szczęście – zobaczymy co powiedzą, jak się będą za siedem miesięcy rozwodzić.
I w tym bólu poszukiwania wolnej restauracji ostała się nam tylko Pan de Rossa. No cóż – trudno, pomyślałem. A tu nagle miła niespodzianka. A wszystko przez naprawdę znakomitego kelnera – doradzał, wytrzymywał dzielnie marudzenie nad menu, latał tam i z powrotem z wszystkim, czego sobie coraz bardziej wesołe towarzystwo zażyczyło. Czegokolwiek byśmy nie wymyślali, to miał gotową odpowiedź i ani przez moment nie pokazał, że ma nas dosyć. Od razu przyznaję – mnie na taki spokój nie byłoby stać. Ale cóż, przejdźmy do menu: najpierw przyjąłem gęsie żołądki w białym sosie (16 zł) suto podlane piwem (6 zł). Naprawdę świetne (zresztą przy częstym marudzeniu na Pan de Rossę, akurat na żarcie marudzi się najmniej i słusznie). Potemfilety baranie szpikowane boczkim (31 zł) i żeby zaszaleć – cała micha gorącego szpinaku z parmezanem (8 zł). I nieskończona ilość browarów…
Podsumowując – jedzonko naprawdę godne uwagi – świeże, dobrze przyrządzone, zgrabnie i ładnie podane. W sam raz żeby wpaść na nowy restrauracyjny pomysł, który poddaję pod rozwagę właścicielom restauracji: czy nie dałoby się tak zrobić, żeby rezerwując stolik można też było zarezerwować konkrentego kelnera?