Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Jak poznać, że lokal odwołujący się w nazwie do jakiejś narodowej tradycji nie wziął się „z księżyca”? Po tym, że język danej narodowości, wewnątrz lokalu nie należy do rzadkości. Japończycy mieszkający w Polsce muszą obawiać się naszego sushi, Hiszpanie paelli, a Meksykanie taco. Z tymi ostatnimi kojarzy mi się taka oto historia: w słynnym i znakomitym teatrze Biuro Podróży, grał swego czasu pewien Meksykanin, który uwielbiał chadzać do meksykańskich restauracji na całym świecie i sprawdzać, czy rzeczywiście ichnia kuchnia ma coś z Meksykiem wspólnego. Wszędzie odnajdował raczej tex – mex niźli zapamiętane z dzieciństwa potrawy. Opowiadano mi, jak pewnego razu, w Poznaniu, pytał łamaną polszczyzną (specjalnie, bo po naszemu mówił wyśmienicie – sam słyszałem) skąd wzięli tę sałatkę i z jakich powodów nazwali ją meksykańską…

Kiedy biesiadowałem kilka dni temu w katowickiej La Cantinie, sąsiedni stolik zajmowali Włosi. Powiedzmy sobie szczerze: cale mnóstwo hałaśliwych, roześmianych i bezproblemowych Włochów. Czuli się jak u siebie – nie przebierali w dowcipach, zamawiali z wdziękiem swoje ulubione potrawy i za nic mieli konieczność tłumaczenia kelnerowi na angielski co trudniejszych zwrotów. Dobrze to czy źle? – pomyślałem. Ano źle z punktu widzenia Polaka, który mówi w restauracji szeptem i ma zakodowane, że jak się zje, to się wychodzi! Dobrze z punktu widzenia amatora restauracji, który wprawdzie był we Włoszech dwa razy po dwa tygodnie, ale zdążył skosztować nadmorskich kuchni.

Na początek zamówiłem dip w postaci oliwy z oliwek z delikatnym dodatkiem balsamicznego octu i wkręcanego z ogromnego młynka czarnego pieprzu. Wszystko po to, by na talerzy znaleźć zagnieżdżone czarne oka w oliwkowej „zupie”, w której maczając mięciutki chleb, przenosimy się nad Adriatyk. Można tego sposobu spróbować w domu – w końcu to tylko dwie dostępne w hipermarketach ciecze, trochę pieprzu i chleb. Problem w tym, że w domu już tak nie smakuje. W tej prawie nadmorskiej scenerii (siedzieliśmy przy oknie z widokiem na Trzy Stawy), mogliśmy spróbować czegoś akuratnego.

Zamówiłem więc danie z wyjątkową premedytacją. Bowiem tak, jak można rozpoznać deszcz po nisko latających jaskółkach, wiosnę po nadciągających bocianach, tak kucharza po żabach! Tutejsze żabie udka po prowansalsku w białym winie (28 zł), głęboko zatopione w pomidorowym sosie mile łechcą naszą osobistą restauracyjną rozpustę. Byłem przekonany, że za tę cenę żab będzie co najwyżej półtora sztuki, a tu masz! Starczyło nawet, by dać trochę do spróbowania znakomitemu autorowi coniedzielnych, widelcowych felietonów. Zamruczał, mlasnął i było widać, że wypracował idealną podzielność uwagi: zatopiony we własnym łososiu, jakości żab zdecydowanie przyklasnął. Cóż było począć, w następnej kolejności zamówiłem małże z Nowej Zelandii również w białym winie (39 zł). Przypomniały mi się bowiem Włochy razem z właścicielem malutkiej, nadmorskiej knajpki, który każdego ranka zachwalał świeże mule łowione poprzedniej nocy.

W La Cantinie kelner nie był w stanie odpowiedzieć, czemu akurat te małże są nowozelandzkie, ale skoro były tak samo dobre, jak wspomniane wyżej mule, to w końcu co za różnica. Jasne, że można La Cantinie wytknąć błędy, jasne, że można marudzić, wykrzywiać w zniesmaczonym grymasie gębę, bo może gdzieś to należy do dobrego tonu. Tak naprawdę nie ma restauracji, której nie dałoby się poprawić. Jednak prawdziwym weryfikatorem są zawsze klienci. W środku tygodnia, o godzinie 20. zdobycie tam wolnego stolika jest po prostu nie możliwe. Mało? Ok, część miejsc zajmują Włosi. To naprawdę mówi bardzo wiele!

Restauracja śródziemnomorska „La Cantina”, Katowice, Dolina Trzech Stawów