Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Śląsk pełen magii, taki trochę z „Angelusa” Majewskiego, gdzie rubaszność nie żenuje, dowcip śmieszy, a mistycyzm biega po hałdach na bosaka, zdaje się umykać nam sprzed nosa. Tylko czasem jedziemy pokazać zadziwionym cudzoziemcom odjechany Szyb Wilson, jedyny w swoim rodzaju Nikiszowiec i pławniowicki pałac Balestremów. Pod warunkiem oczywiście, że nam się przypomni, że taki cud architektury tu w ogóle mamy.  Ale zacznijmy od początku – najpierw zaprzyjaźniony kucharz pewnej eleganckiej restauracji doniósł mi uprzejmie o powstaniu nowego miejsca, o którym się mówi. Ba, mało tego: mówi się o niej wśród kucharzy, a to już naprawdę nieźle. Oczywiście nie chciał mi powiedzieć, co się mówi, tylko przekonywał żebym sam ichniej kuchni popróbował. I tak oto trafiłem do Rudy Śląskiej, do nowej restauracji Kuźnia Smaku, gdzie od razu na ulicy mnie zatkało. Stoi tam otóż kolonia robotnicza „Ficinus” składająca się z szesnastu budynków wybudowanych z kamienia w 1860 r. dla robotników kopalni „Grotessegen” w Wirku, będącej pierwotnie w rękach Donnesmarcków. Zresztą, cóż to za lata były: ledwie pięć lat wcześniej francuscy kupcy winni na Wystawie Światowej w Paryżu ogłosili listy win oryginalnych, co dało początek dzisiejszym apelacjom, zaledwie trzy lata później Juliusz Verne usiądzie do jednej z pierwszych swych powieści: „Pięć tygodni w balonie”, a świat już zdaje się być przygotowany na szaleństwo braci Wright.

Dzisiaj w jednym z domków Ficinusa mieści się trzypoziomowa restauracja: dwa górne to restauracja właściwa, dolny to pub. I tam właśnie postanowiłem spożyć małe co nieco, w tych pięknych okolicznościach przyrody, a raczej architektury złożonej z kamiennych murów, ceglanych portali i wielgachnej plazmy TV, na ekranie której kolejna śpiewaczka nowoczesna usiłowała udowodnić, że ładniejsza jest ci ona, niźli cała reszta, więc wiła się i mizdrzyła. Na szczęście telewizor pozbawiono fonii stawiając na muzykę lecącą z wieży skrytej za barem. I tu mała dygresja: rzadko kiedy zdarza mi się wejść do pubu (w których telewizory znajdują się już na porządku dziennym) i usłyszeć z głośników w lokalu to, co w telewizorze pokazują. To tak jakby właściciele zakładali, że poruszanie ustami u śpiewaczki nie musi się zgadzać z tym, co słyszymy w około. Człowiek zaś popija pierwsze piwko (lane Tyskie za 4 zł) i siłą rzeczy wzrok wbija w śpiewaczkę, bo przecież kandydatka na gwiazdę pokazuje wdzięki swe… Na szczęście muzyka szybko cichnie, a na stole pojawia się karta dań, z której dowiadujemy się o historii tego robotniczego osiedla.

W końcu zaś nadchodzi czas na wypełnienie wnętrza: i tak na początek zamawiam talerz świeżych grzybów z cebulą, boczkiem i świeżym koprem (18 zł). Mieszanka godna spróbowania, w której smaki rozkładają się w czasie. Najpierw czujemy grzyby, w smaku pomiędzy tymi na gęsto, a tymi z patelni, potem pojawia się podsmażony na ciemno boczek, by na samym końcu mógł się pojawić ledwie wyczuwalny posmak kopru w tle. To tak jak z hiszpańską gran reservą po dwóch latach we francuskim dębie: najpierw nas kusi swoją delikatnością, by prawdziwy ciężar smaku rozwinąć dopiero po chwili. Nieźle skomponowane trzeba przyznać i w sam raz na miły początek. W następnej zaś kolejności postanowiłem zrównoważyć nieco smak grzybów kremem czosnkowym z boczkiem i grzankami (7 zł), bo coś mi ten boczek owego wieczoru zdecydowanie dobrze wchodził. Tutaj już bez rewelacji: krem jak krem – trochę za mało czosnku i zdecydowanie za mało boczku, którego kilka kawałków więcej doskonale równoważyłoby dość delikatną resztę. Prawdziwą zaś przyjemnością było skonsumowanie wieprzowej polędwicy w sosie z kurek z faszerowanym pomidorem i smażonym ziemniakiem (25 zł). Spodziewałem się przy tej okazji, że pomidor będzie robił za sałatkę, a ziemniak (w liczbie pojedynczej, jak wskazuje menu) za ozdobę. Było odwrotnie, bo pomidor i owszem ładnie wypchany marchewką, kalafiorem, brokułą i zalany serem raczej mizernych był rozmiarów, za to ziemniaków ze skórką w ziołach było nawet, nawet. Nic jednak nie przebije polędwicy – miękka, puszysta i co tu dużo mówić, warta nadwagi jedzącego. Koniecznie spróbujcie.

I tak siedziałem sobie w Kuźni Smaków, której odważna nazwa sugeruje nawet nie to, że smak trzeba mieć wyostrzony, ale to, że tutaj się go właśnie trenuje i myślałem o naszym smutnym padole. Smutnym, bo nie wiem jak wam, ale mnie robi się smutno kiedy każdy kolejny krzykacz na kaczych nóżkach wyciera sobie Śląskiem gębę w celu zdobycia jakiegoś wyborczego mandatu. A jak już zdobędzie, to na Nowym Świecie wódę z cwaniakami chla, a jak z wizytą na stare śmiecie przyjedzie, to jest zdziwiony, że się go z orkiestrą nie wita. A mógłby przecież „wybraniec narodu” jeden z drugim przypomnieć sobie, że takich koloni robotniczych jak „Ficinus” mamy tu od groma, a każda szczególna i wszystkim można by  funkcjonalność przywrócić. Pamiętacie scenę z „Psów” w której Gajos mówi: „Na pohybel wszystkim! To jest ładny toast” – jakoś zawsze w takich chwilach mi się złośliwie przypomina. Toast więc w Kuźni Smaków należy wypić, za tych, którzy mają na uwadze perły śląskiej architektury i… na pohybel wszystkim pozostałym.

Restauracja Kuźnia Smaku, Ruda Śląska, ul. Kubiny 32