Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

W opowieści z długą brodą pewien milioner wyznaje jak doszedł do swojego bogactwa: „Kiedy jako biedny emigrant zszedłem na ląd w Nowym Yorku, musiałem budzić litość, bo ktoś podszedł do mnie i wręczył mi ziemniaka. Byłem jednak sprytny i zamiast zjeść, upiekłem go nad ogniem i sprzedałem. Starczyło na dwa kolejne ziemniaki, które znowu upiekłem i sprzedałem. Po tygodniu miałem już worek ziemniaków, a po dwóch tygodniach dostałem olbrzymi spadek. I bardzo dobrze, bo na tych ziemniakach daleko bym nie zajechał!”
Morał z tej opowieści jest banalnie prosty – najszybciej można się dorobić fortuny będąc spadkobiercą. Trzeba mieć w tym celu bogatego przodka, który zdąży się wykopyrtnąć i przepisać nam górę forsy. Nie każdemu jest to dane. Ale jak już jest, to wtedy możemy zaszaleć. Gdzie? Najlepiej w Łodzi, w Klubie Spadkobierców!

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę nazwę, natychmiast zapragnąłem zobaczyć z czym tam mamy do czynienia. Czy od wejścia mówią do klienta per „Drogi Walterze”, traktując wszystkich, jak potencjalnych spadkobierców, czy też żeby wejść do środka, trzeba się odpowiednimi dokumentami spadkowymi wykazać? Czyli wypasiony testament w roli karty wstępu. Jak się okazało testamentu mieć nie trzeba, ale od progu obejmuje nas opieką szacowny pan, który raz po raz przekonując, że „dla pana szanownego wszystko” wraca nam wiarę w to, że jeszcze istnieją na świecie restauracje z dawnym sznytem. Dokładnie z XIX – wiecznym sznytem, bowiem budowę słynnego budynku przy Piotrkowskiej 77 rozpoczęto w 1891 r. na specjalne życzenie pana Maksymiliana Goldfedera, któremu kasa się ze wszystkich zakamarków płaszcza wylewała. Wiedział on bowiem, że, jak świat światem, najlepszym interesem na ziemi jest bankowość. Tym sposobem parter zajmował kantor, a pięterko przeznaczono na salony dla rodziny Goldfederów, żeby sobie po zarabianiu pieniędzy przyjemnie odpoczywali. Ba, salony to mało powiedziane, bo same rzeźbione sufity zapierają dech w piersiach. A gdzie tam witraże, rzeźbione odrzwia i czego tam jeszcze mieszczańska dusza mogła by sobie zamarzyć.

Po bankructwie Goldfedera (a jakże! – każdy liczący się bankowiec powinien przynajmniej raz w życiu zbankrutować, żeby zobaczyć jaki to miód) budynek przechodził z rak do rąk, aż w końcu Stowarzyszenie Studentów Polskich za ciężkiej komuny hasało po salonach w gumiakach i czapkach z daszkiem. Tym samym na parterze powstał pierwszy w Łodzi, dziś już historyczny, klub studencki „Siódemki”. Po latach  właściciele klubu wzięli się za remont piętra i zmajstrowali restaurację. Nazwa jest akuratna, bo z jednej strony może oznaczać krąg osób w jakiś sposób już spadkiem obdarzonych, a może też prowokować zadumę, co będzie jak się jacyś spadkobiercy właścicieli tej kamienicy jednak znajdą?

Pora zajrzeć w menu: dla podłechtania podniebienia zamawiam lampkę południowoafrykańskiego Kumkani Pinotage (14 zł za 100 ml), którego cena sugeruje, że stracę tu majątek, ale co mi tam! W końcu Klub Spadkobierców do czegoś zobowiązuje. Wino, jak najbardziej czerwone, zostało podane z wielką gracją przez kelnerkę ubraną niczym pani prezes …w kieliszku do białego. Czyżby spadkobiercy pozwalali sobie na aż taką ekstrawagancję? A może to jakiś tajemny system znaków lub sprawdzian? Jak klient skuma i zażąda zmiany kieliszka, to od razu wiadomo, że upierdliwy, ale swój chłop i można do niego mówić „Walterze”. No cóż, nie upomniałem się, bo akurat wjechała sałatka szefa (25 zł) i mowę mi odjęło! Płatki łososia ułożone na camembercie z gotowanymi jajkami suto przyprószonymi czerwonym kawiorem! I jakże się tu o byle kieliszek do wina rzucać? Wciągnąłem sałatkę bez mrugnięcia okiem, popiłem całkiem przyjemnym i aromatycznym pinotagem i… no własnie – teraz się dopiero zaczyna!

Zamówiłem bowiem potrawę jakby żywcem wyjętą z popularnego na kanale Discovery programu „Kuchenna chemia”, gdzie łączy się niewiarygodne smaki – medaliony cielęce w pomarańczowym sosie z ryżem i gotowanymi warzywami (38 zł). Ledwo skosztowałem i już wiedziałem, że muszę się nauczyć to przyrządzać! Wyobraźcie sobie połączenie smaku dobrze wypieczonej cielęciny z gęstym sosem z kawałkami pomarańczowego miąższu. I do tego te warzywa dla równowagi i żeby kubki smakowe mogły odpocząć… i jeszcze trochę wina… i rzut okiem na okalające, ociekające kasą i historią wnętrze… i jakbym czuł ten spadek czekający gdzieś na mnie w zakamarkach historii! Złośliwy spadek, zupełnie mi nieujawniony, ale czekający gdzieś tam, żeby się z moim losem drażnić. I teraz już wiem, co powinienem był całe lata temu odpowiedzieć dociekliwej nauczycielce na pytanie: „A ty kim, chłopczyku chciałbyś zostać w przyszłości?”. „Spadkobiercą, psze pani…, spadkobiercą!!!”

Restauracja "Klub Spadkobierców", Łódź, ul. Piotrkowska 77