Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas
Orient to brzmi ciekawie. Od razu podejrzewamy, że tę tajemniczą stronę świata zamieszkują zupełnie inni ludzie. Na przykład tacy, których znamy z targowisk i którzy „katują” nasze społeczeństwo skarpetkami z uciskową gumką. Wszystko po to, żeby naszym europejskim organizmom krew uderzała do mózgów i żebyśmy tych skarpet zamawiali coraz to większe partie. Ale, jak uczy „Dzień Świra”, można wziąć żyletkę, zrobić ciach i skarpetki od razu robią się bezuciskowe, zdrowe!
Ludzie Orientu, oprócz tego, że wymyślili papier, wybudowali widoczny z kosmosu mur i spuścili łomot Amerykanom w „Czasie Apokalipsy” wymyślili też gotowanie od razu wszystkiego w jednej, dużej misce zwanej wokiem. Podrzucają w nim i mieszają na oczach wygłodniałego klienta w uciskających azjatycką gumką skarpetkach! Aż dziw bierze, że im się to nie pomiesza i takie dobre wychodzi. Są przy tym kulinarnie sprytni – jedzą bambusowe pędy, płatki kwiatów i inne dziwne rzeczy, na które my byśmy w ogóle nie wpadli. Podlewają to wszystko suto sosem sojowym, wręczają dwa drewniane patyki i mówiąc: "Prosię!" zachęcają do konsumpcji.
W katowickim Hong Ha przyuważyłem orientalną parę, która za pomocą pałeczek wcinała chińską zupę! Tak- pałeczkami! Zwinnie podkręcając makaron i podstawiając pod pałeczki coś na kształt łyżki, żeby im z tego makaronu nie kapało. Nie wierzyłem własnym oczom! W końcu zjedli, ukłonili się, powiedzieli "Do widzienia!" i poszli! No cóż, papieru już się nie da wymyślić, więc szanse na dogonienie ichniej kultury drastycznie nam spadają. Możemy jednak nauczyć się czegoś, wykorzystując doświadczenie ich podniebienia. No to na początek sajgonki ( 3 szt. 6,60 zł), którym trudno się oprzeć, tym bardziej że przypominają trochę nasze gołąbki. Na szczęście tylko trochę… że tak powiem konstrukcyjnie. Maczane zaś w sosie, lekko chrupiące stanowią miłe rozpoczęcie przygody z orientalną kuchnią. Potem (alkoholu tu jeszcze z powodu "świeżości" miejsca nie ma) łyk mineralnej i wołowina z grzybami mun w sosie syczuańskim (16,80 zł), sałatka mix i ryż z krewetkami (12,50 zł). W sam raz, żeby obeżreć się do nieprzytomności! Jedząc zastanawiałem się jak oni robią te półprzezroczyste sosy? Hm… tajemnica Orientu! W każdym razie i jakkolwiek to robią, jedzenie w Hong Ha jest naprawdę niezłe – dałem się uwieść ryżowi z krewetkami, a to za sprawą wielce udanego połączenia smaków! Wołowina, jak na wschodnią kuchnię przystało, jak zwykle była bardzo udana.
Szkoda tylko, że ascetycznie musiałem tak dobre rzeczy popić wodą, ale rozumiem, że urzędnicze młyny w Katowicach wolno mielą i otrzymanie alkoholowej koncesji przypomina bieganinę Asterixa i Obelixa po domu, który czynił szalonym. Urzędnicy, a mają do lokalu ze swego upiornego zamczyska ledwie parę kroków, też kiedyś muszą coś jadać, a i pewnie za kołnierz nie wylewają. Może warto by było, żeby raz na czas jakiś, miast bułki z serem, wytoczyli się na miasto i zobaczyli, której knajpie przydałaby się jeszcze nalewka z piwem! Ale cóż… zawsze warto pomarzyć.
Tymczasem Orient ma się dobrze i bez urzędniczej troski: ostatnio świat obiegły zdjęcia jednego gościa, który od kilku miesięcy siedzi pod drzewem, nic nie je, tylko medytuje. Właściwie nie wiadomo czy medytuje, czy tylko tak sobie na chwilę przysiadł. Najważniejsze, że cały wschodni świat czeka co gościu powie, jak mu już się to siedzenie znudzi. Wiadomo… najważniejsze, żeby nie było obciachu, bo po pół rocznej medytacji strzelić: "No to idę do domu" jakoś nie wypada!
Dobrze, że Hong Ha wróciło na rynek po półrocznej nieobecności. Dobrze, że znaleźli nowy lokal i to w samym centrum – w końcu droga z Młyńskiej na Pocztową nie jest daleka. Dobrze też, że wciąż trzymają poziom gwarantujący przyjemną orientalno- kulinarną przygodę.