Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

O tyskiej restauracji Folwark trudno powiedzieć cokolwiek. Oczywiście niewiele ma wspólnego ze słynnym Orwellowskim „Folwarkiem zwierzęcym”, no chyba że za element wspólny uznamy zjedzony przeze mnie fragment świni, czyli, było nie było, jednej z bohaterek powieści. Samo wnętrze, jak większość przybytków tego typu, zostało upstrzone bibelotami i innymi rupieciami w sposób budzący podziw.

Czasem mam wrażenie, że tych kilkanaście śląskich restauracji wyposażonych w podobnym klimacie skutecznie wyczyściło wszelakie strychy i babcine szuflady od kredensu – trudno bowiem uwierzyć, że my, czyli ludzkość, byliśmy w stanie tyle tym szpargałów naprodukować.
No cóż… bibeloty mają tę zaletę, iż przyjemnie się pośród nich siedzi. Może z powodu wiecznej i wywiedzionej z dzieciństwa tęsknoty za frajdą w przeszukiwaniu szuflad u babci. Niczym piraci plądrowaliśmy zakamarki skrywające stare zapalniczki, świeczki, naszyjniki i puste naboje do syfonu. Teraz, niestety, nie ma już takich szuflad, z wyjątkiem tej jednej, którą pielęgnuję w kuchni na chwałę dawnych czasów. Czynię to tak skutecznie, że sam już nie wiem co skrywa, ale przecież właśnie o to wciąż nowe odkrywanie chodzi.

Dokładnie tak samo ma się rzecz z kuchnią, w której wciąż odkrywamy na nowo smaki i ich połączenia, mimo iż wszystko wskazuje na to, że człowiek nie powinien w tej materii niczego nowego wymyślić. I właściwie nie wymyśla, tylko znienacka modyfikuje, poszukując przyjemności podniebienia i korzyści majątkowej pozostawionej przez zadowolonego klienta. Tak właśnie się stało w Folwarku, kiedym zobaczył i potem skonsumował coś, co nazywa się tutaj specjalność szefa (28 zł). Wyobraźcie tylko sobie talerz, a na nim mięsną kulę przypominająca armatnią, lub co najmniej tę u nogi bandziora w pasiastym wdzianku na disnejowskich kreskówkach. Kula oblana jest sowicie kremowym sosem serowym. Kiedy zaś kulę udaje się rozkroić – szkoda, że nie podają do tej czynności tasaka – wypływa z niej żółto serowa masa z suszonymi śliwkami. Sama zaś kula uczyniona została ze schabu i polędwicy i po jej zjedzeniu czujemy się, jak obżarty bohater „Folwarku” Orwella, który ledwo się może ruszyć znad koryta.

Do tego obowiązkowo piwo (0.5 L za 4) – duże na duży upał i sałatka grecka (13 zł), nie po to żeby dojeść, bo już nie ma gdzie zmieścić, ale po to, żeby wyglądało kulturalnie i nikt nam nie powiedział, że wyrwaliśmy się z buszu. Sałatka bowiem robi nam dobrze wizerunkowo – idziemy tym samym z duchem czasów, jesteśmy w wersji „light” i nikt nam nie może zarzucić, że nie odżywiamy się zdrowo. Zatem sałatka powzięta dla szpanu jedynie, nie ostała się do końca, bo najpierw zacząłem ją leniwie dziubać, potem coraz chyżej, aż w końcu zniknęła w mojej przepastności tylko dla tego, że była wyśmienita i nie mogłem się opanować.

Powiem uczciwie i szczerze, jak na spowiedzi: restauracja Folwark to nic specjalnego – wystrój jak wszędzie, pomysł taki sobie, nic, czym człowiek by się zachwycił. Z wyjątkiem jednej rzeczy: otóż gotują wyśmienicie i chce im się wymyślać i zaskakiwać klienta. Ot tak, po prostu tym, co zawsze działa: dobrą kuchnią!

Właśnie zajrzałem do własnej recenzji z tyskiego „Folwarku” opublikowanej w gazecie trzy lata temu. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wówczas również napisałem o bibelotach, niczym skarbach z babcinej szuflady. To nie może być przypadek – w tym po prostu coś musi być! Zresztą przekonajcie się sami!

Restauracja "Folwark", Tychy, ul. Sienkiewicza 15