Strefa Chianti brzmi jak muzyka dla uszu. Tam gdzie jest Chianti, jest ciepło, duszno, gorąco, odurzająco. Jedzenie ma tam zupełnie inny wymiar niż na północy Włoch, niż np. w Piemoncie. Wino ma inny smak niż na północy, inna jest kultura ludzi i ich język. Niby włoski, ale dialekty w tej części Włoch to zupełnie inna bajka…
Specjalnie napisałam tam gdzie Chianti, a nie Toskania, bo do Toskani jechaliśmy przez region Emilia Romagna i zwiedziliśmy Parmę. Dla szynki oczywiście. Chcieliśmy si przekonać, jak szynka parmeńska smakuje w Parmie, a potem ruszyć do celu, do strefy Chianti, do Toskanii!
Szynka w Parmie
Jeśli chodzi o szynkę w Parmie, to pewien szef kuchni, pochodzący o dziwo z samego południa – z Sycylii, opowiadał mi o różnicy w smaku szynki z Parmy, a np. z Florencji. Ta z Parmy jest słodka w smaku – „prosciutto dolce di Parma” (szynka słodka z Parmy), jak o niej mówią Włosi. Skąd ten smak? Ponoć pochodzi ze sposobu suszenia mięsa, jego dojrzewania. Smaku nadają mu odpowiednie wiatry. Parma jest bardziej owiewana wiatrami, niż duszna, umiesczona w leju, otoczona wzgórzami Florencja. Szynki z Florencji mają inny smak. Jaki? Trudno określić jednym słowem, mówią że bardziej ostry.
W każdym razie cieszę się, że mogłam zobaczyć wiszącą na hakach szynkę Parmeńską, w miejscu skąd pochodzi i gdzie odpowiednio dojrzewa.
Rejon Chianti
Strefa czy rejon Chianti, nie wiem w sumie które słowo lepiej określi włoskie „Zona del Chianti”, to spory teren, na którym można oddać się szeroko pojętej degustacji wina. Muszę przyznać, że oddawaliśmy się temu zajęciu po nocach, kiedy dzieci już spały. W dzień o degustacjach nie było mowy, bo 40-stopniowy upał, brak wiatru, parząe słońce, skutecznie mnie zniechęcały. Zakupy winiarskie owszem. Korzystałam z porad sommelierów i winiarzy, lokalnych znawców i mojej rodziny. Efekt jest taki, że jedyne pamiątki z podróży do Włoch, to wina. Sporo win.
A jak zwiedzanie Toskani i rejonu Chianti? Przyznam się, że jakoś nigdy nie zwiedzałam tak jak tozwykle się zwiedza – muzea, ogrody, kościoły. Dla mnie wartością z takiej podróży jest wiedza nabyta od lokalnych mieszkańców, rozmowy z nimi, wymiana poglądów, proste pogawędki o pogodzie, szynce czy winie. Mój wypróbowany wabik to dzieci. We Włoszech działały znakomicie. Dwa blondaski z jasnymi oczkami, no… nikt nie przeszedł koło nas obojętnie. Pogadałam sobie za wszystkie czasy.
Florencja inaczej
Nie wspominałam, że najlepsze zwiedzanie jest wtedy, kiedy się człowiek zgubi? Np. Florencja. Piękne miasto, warto pojechać i obejrzeć te wszystkie zabytki, ale warto też nieco nabroić. Naszym przewodnikiem po Florencji była kuzynka Barbara. Pokazała nam wszystkie ważniejsze punkty miasta typu Ponte Vecchio (Most Złotników), Kościół Santa Maria Novella, Bazylika San Lorenzo, Galeria Uffizi, Piazza della Signoria i tak dalej. Zdecydowanie najciekawszym punktem wycieczki była wizyta w najstarszej w Europie (tak mnie zapewniono) apteko-perfumerii – L’Officina Profumo – Farmaceutica di Santa Maria Novella, w której po dziś dzień wytwarza się np. pachnidła, mydła, leki ziołowe, pachnące oleje, pitne likiery i inne specyfiki wg. starych receptur.
Zwiedzilismy również nieco odleglejszych uliczek, w które nie zapuszczają się turyści. Dzięki temu mogłam zobaczyć, gdzie urzędują szewcy, gdzie można kupić migdały w lukrze, gdzie kiedyś, w wiekach średnich, przyjmowały prostytutki – Piazza della Passera (piękne zaułki z innym klimatem niż główny trakt turystyczny!). Dziś to miejsce klimatycznych knajpek, Dowiedzieliśmy się nieco o lożach masońskich, które we Florencji dzialały wyjątkowo prężnie. Barbara zapewniała mnie, że gwiazy z zielonego marmuru na białym tle umieszczone na ziemi, to symbol tych loży… Hmm, kto wie? Literatury na temat loży masońskich w Toskanii jest sporo, nie zgłębiłam tematu.
Mogłam też zjeść lody, które lubią mieszkańcy Florencji, i które nie leżą kilka dni w kubełkach, tylko codziennie są świeże. Rinaldini nie chciał się fotografować, ale oczy moich dzieci znowu poczarowały i pani dała się namówić na zdjęcie… ciastek.
We Florencji nie brakuje małych gastronomii czy punktów, w których niemal na ulicy wytwarza się świeże makarony. Klient może kupić ravioli, tortellini, papardelle, spaghetti czy każde inne, które sprawne ręce przygotowują w mig. Niemogłam się napatrzeć na to, jak powstają kolejne tortellini, równe w kształcie, nieklejące się do rąk. Obserwując tę pracę, byłam świadkiem jakiegoś kulinarnego spektaklu, cudownej pracy, którą Włosi traktują naturalnie, jak my obieranie ziemniaków.
Mercato Centrale – nasze wybawienie
W końcu, wyczerpani chodzeniem po Florencji trafiliśmy na budynek il Mercato Centrale di Firenze. Trzy poziomy (a nawet cztery) poświęcone żywności. Wokół budynku targowisko ze wszystkim, co „powinien” nabyć turysta. Mercato, to tzw. uliczne jedzenie. No co tu dużo gadać, trzeba pojechać, obejrzeć, podjeść.
Kiedy tylko kuzynka nas opuściła, zrezygnowaliśmy z dalszego zwiedzania i zgubiliśmy się tam na dobre. Poziom pierwszy to strefa knajpek, małej gastronomii, produktów regionalnych. Restauracje, bary, Eat Italy, oferta winnic, sery, mięsa, szynki, świeże ryby i książki kulinarne.
Zjechałam windą na dół, żeby zobaczyć co tam dają i zgubiłam się sama w podziemiach. Nie dało się wrócić na górę, winda zjeżdżała tylko na dół. Mogłam sobie obejrzeć puste stanowiska dla rzeźników, hehe, no dobra działy mięsne, nabiałowe, warzywne i inne. Zapach był powalający, mimo, że jedynym człowiekiem oprócz mnie, był pan sprzątający. Jakoś się stamtąd wydostałam, ale zajęło mi to pół godziny, zanim znalazłam otwarte drzwi. Znalazłam się znów na targowisku wokół budynku, trochę skołowana, ale szczęśliwa, że żadem rzeźnik florencki mnie nie zaciukał!
Monteriggioni
Krótka wizyta w Monteriggioni i zakupy winiarskie to zdecydowanie za mało, żeby poznać specyfikę okolicy. O tym mijscu pisał Dante w Boskiej Komedii, w opisie „Piekła”. Może wiedział, że człowiek się tu upije i postrada cnotę. No nie wiem. My tylko kupiliśmy to i owo, żeby pojechać dalej do Sieny.
Trafiliśmy na siestę, dlatego nie dane nam było wejść na mury i rzucić okiem na okolicę wokół. Siesta rzecz piękna. Czas kiedy zamykają muzea, otwierają restauracje. A spróbuj się spóźnić na obiad, nie zjesz, bo kuchnia zamknięta, ale muzeum możesz zwiedzić. Taka sytuacja.
W Monteriggione byliśmy jedynymi Polakami wśród lokalnych Włochów, przyjezdnych Amerykanów, Niemców i Holendrów. Jedyne co zjedliśmy to lody. Obiad planowaliśmy zjeść w Sienie.
Obiadu w Sienie nie jadaj u „Zdzisiów”
W Sienie tanio można zjeść np. w sklepie z pieczywem i winem – prawidłowo powinnam napisać w sklepie należącym do Consorzio Agrario di Siena (Via Pianigiani). Między innymi tam, można zawsze liczyć na podgrzanie kawałka pizzy, degustację lokalnych ciasteczek i porady profesjonalnych sommelierów. Skorzystałam. A co! Pan opowiedzial mi o całym rejonie, o typowych winach Toskanii, polecił łagodne i cięższe wina wytrawne, na prezent, do obiadu, na wieczór. Mąż stał i patrzył z dezaprobatą, dzieci wcinały pizzę, a matka Polka słuchała, słuchała, słuchała i kupiła znowu wina, które trafiły do dziecięcego wózka. Woziłam je potem po całej Sienie od rana do wieczora.
Obiado-kolację zjedliśmy u jakiegoś lokalnego „Ziutka”. To był horror. Nie mieliśmy lokalnego przewodnika, poszliśmy do taniej knajpki/baru (omijajcie szerokim łukiem Bar Pasticceria S. Pietro na Via San Pietro 80 w Sienie!), w którym podano nam paskudne makarony z sosem bolońskim (stary sos), odgrzewane ravioli (z paczki, na pewno nie było ręcznie robione) i spaghetti z sosem pomidorowo-bazyliowym o smaku starej cholewy. I to pytanie właścicielki (nieprzyjaznej pani z zaciętą twarzą): „Signora, coś jeszcze?” „A weź ty się! – pomyślałam, bo miałam dość! Podobnych barów w okolicy było pełno, a my wybraliśmy najgorszy z możliwych.
Na zalanie robaków kupiliśmy litr coli w lokalnym sklepie, gdzie wszystko, dla odmiany, było świeże i pachnące. No cóż, nawet we Włoszech można się naciąć, na paskudztwa i horrory kulinarne.
Zdecydowanie najlepiej pojadłam jednak w okolicy w Livorno, na kempingu il Capannino w Marina di Bibbona. To właśnie kucharz z kempingowej restauracji opowiadał mi o szynce parmeńskiej, świeżych ostrygach i małżach, serwował makarony, pizze, ryby i likiery – z liści brzoskwiniowych, robione w domu. Kemping jak kemping, morze jak morze, ale dla jego jedzenia warto tam pojechać. I wyobraźcie sobie, że facet rzucił restaurację w centrum Florencji, żeby gotować w małym lokalu w Marina di Bibbona. Wielki szacunek!
Teraz wiem, że czasami wypasione restauracje (czy bary) w wielkim mieście mogą nas zmylić i sprowadzić do kulinarnego parteru, a te niepozorne, w środku lasu na kempingu – pozytywnie zaskoczyć. No cóż, następnym razem będę mądrzejsza.
Czas kończyć podróż w rejon Chianti, słońca i dobrego jedzenia. Swoja włoską podróż tym razem zakończyłam w Wenecji, ale kto by chciał czytać o Wenecji? W następnym wpisie obiecuję zająć się w końcu pulpetami, paprykami i podobnymi specjałami.
Kontrowersyjne zdjęcie z Wenecji wrzucam dla osłody. Dodam tylko, że szef sali z Restauracji Riva Rialto (tak, tuż przy moście Rialto), zapomniał wydać nam resztę z 50 euro. Chciał 12 euro napiwku, chyba wziął nas za Niemców albo Holendrów, ale jednocześnie nie poinformował nas o tym fakcie. Zmusiłam go do oddania reszty, co spowodowało wielkie sapanie i mruczenie pod nosem. Ha! Gdyby oddał od razu, napiwek by dostał, ale za nieuczciwość u mnie się traci.
Zdjęcia: Pani Łyżeczka
kasia
:)))) Piękne zdjęcia 🙂 Wózek z winami.. brzmi tak polsko 😉
Pani Łyżeczka
😀 ale były w torbie, w koszyczku na dole wózka. Nie było widać
Aciri
Świetna relacja! Czarujące okolice.
Pani Łyżeczka
Dziękuję! Toskania jest faktycznie wyjątkowa 🙂 trzeba choć raz tam być.