Autorem wpisu jest: Marian Jeżewski, tłumaczenie na francuski: Krzyszt
Korespondencja własna z Beaujolais cz.1
Francuzka nigdy nie przegapi okazji do poprawienia wyglądu… Nasz ciągnik jechał bardzo powoli, wypełniony po brzegi świeżo zebranymi gronami chardonnay (które staną się niedługo musującym, burgundzkim crémant), a wąska, kręta droga nie pozwalała na wyprzedzanie. Jadąca za nami kobieta, wyciągnęła więc podręczny samochodowy zestaw i – jak gdyby nigdy nic – odświeżyła makijaż.
Winnice rodziny Fontaine: „Domaine de la Rocaillère", przechodzą z ojca na syna od XVII wieku. 18 ha upraw rośnie niedaleko domu, w miejscowości Pommiers, na północ od Lyonu. 4 ha zajmuje chardonnay, reszta – królujący w regionie Beaujolais – czerwony szczep gamay. Geograficznie jest to południowa część Burgundii – piękny, pagórkowaty krajobraz, porośnięty lasami i winoroślami, wśród których porozrzucano kamienne, kolorowo ukwiecone – stare domy. Pod nazwiskiem Fontaine robi się tu wina od 1976 roku. Niedawno pałeczkę głównego winiarza przejął od swojego ojca Vincent.
Vincent Fontaine
Ojciec Vincenta, André nadal uczestniczy we wszystkich pracach, ale jakie wino powstanie – o tym decyduje już Vincent. Ma silne poczucie tradycji i śmiałość w tworzeniu nowego. Poszukuje ciekawych rozwiązań, eksperymentuje. Unowocześnił proces fermentacji. Robi to z pasją i wiarą. Ze starej działki o 90-letnich krzewach potrafił uzyskać wspaniałe wino – zniknęło w sprzedaży w błyskawicznym tempie, klienci nie mogą doczekać się następnego. Ciekawe też okazało się różowe, lekko perliste – świeże, dobre do letniego grilla. Ja rozsmakowałem się w Chardonnay 2006 – bardzo przyjemnym, o miłym aromacie cytrusów, z niewielką goryczką w posmaku. Vincent pokazał mi wiele z tajników swojej pracy, za co z tego miejsca chciałbym mu podziękować. Chętnie i cierpliwie odpowiadał na moje pytania.
Winobranie to gorący okres. Pełne ręce roboty. Vincent ciągle jest czymś zajęty. Zbiera winogrona razem z innymi, robi selekcję na przyczepie, prowadzi ciągnik, wykonuje wszystkie prace związane z fermentacją: kontroluje temperaturę, zawartość cukru, pilnuje, by grona w kadziach były wymieszane z sokiem, obsługuje prasę, dba o czystość (aby powstał litr wina potrzeba do prac porządkowych zużyć tyle samo wody!) i wykonuje jeszcze mnóstwo innych robót. Ostatni przychodzi na posiłki i pierwszy wychodzi. Ujęła mnie jego skromność i serdeczność. Zawsze jest pogodny, nigdy nie słyszałem jego podniesionego głosu…
W tym roku specjalna komisja doceniła i wyróżniła dokonania Vincenta – jego „Domaine de la Rocaillère" będzie umieszczona w „Le Guide Hachette des Vins" – prestiżowym przewodniku po winach Francji!
Winobranie
Przyjechałem w połowie zbiorów. Ekipa młodych ludzi była już dobrze zgrana i „upracowana". Grafik dnia wyglądał następująco: pobudka o 7.00. Nie jest źle – myślałem, że będzie wcześniej, ale i tak wszyscy snują się jak zombies. Śniadanie. Niespodzianka – nie tylko kawa jest do picia, także mamy herbatę i kakao. Widzę, że pijacze kawy są nawet w mniejszości. Do tego, jak to we Francji, bagietka i kilka rodzajów dżemu. 7.30 – wyjazd na pole. Jest jeszcze chłodno i wilgotno. Dostaję w jedną rękę sekator, w drugą kubeł i krótką lekcję od Vincenta, który pierwszy rządek „przerabia" razem ze mną. Nie powiem, całkiem miła i nieskomplikowana praca. Trzeba trochę się poschylać, ale swobodnie sobie radzę.
Na drugie śniadanie, ok. 10.00, schodzę z wyraźnie już obolałym kręgosłupem, a gdzie tu do końca dnia!? Jemy miejscowy salceson z pistacjami w środku, bagietkę i czekoladę. Do picia, tak jak myślałem, wino: białe i czerwone, a także soki: cytrynowy i miętowy. Z przykrością stwierdzam, że wino cieszy się mniejszą popularnością wśród młodzieży. No cóż, może są rozsądniejsi?
Teraz trzeba przetrwać dwie godziny do obiadu. Ręce oblepione słodkim sokiem winogronowym kleją się do sekatora, tworząc z nim jedność. Nie wiadomo kiedy wyrasta mi spory krwiak na kciuku, plecy muszę prostować co drugi krzak i często zmieniam pozycję: od kucania do schylania się – wyginając plecy prawie do ziemi, bo i tam zwisają cenne owoce. Jeśli myślicie, że winogrona są pięknie eksponowane na krzaczku, tak jak na zdjęciach i tylko czekają na łatwe odcięcie, to jesteście w błędzie. Najczęściej jest to walka z plątaniną liści, pędów i gałęzi, a w tym wszystkim może znaleźć się także metalowy drut biegnący wzdłuż krzewów. Nierzadko też kiść winogron zamiast zwisać swobodnie w dół, rośnie akurat w kierunku odwrotnym. W tym labiryncie, pełnym niespodzianek i pułapek, masz znaleźć to jedyne miejsce, które należy przeciąć. Nawet gdy tego dokonasz, to winogrono i tak trzyma się nadal – przez kiść przerosły pędy z liśćmi lub obrosło ono drut i nie wiadomo, w którą stronę pociągnąć, by nie zniszczyć owoców…
Obiad – yes, yes, yes! Przyszła odsiecz – wytchnienie i randka z kuchnią mamy Vincenta, Sylviane. Jakże proste i czarujące potrawy wychodziły spod jej rąk! (przepraszam, muszę przełknąć ślinę…) Na wstępie jakaś smaczna surówka lub sałata, potem główny posiłek, np.: rozpływający się w ustach pieczony kurczak z chrupiącą skórką, pyszna wołowina w winnym sosie itp. Kiedy najadałem się do granic przyzwoitości, na stole zjawiały się sery i jeszcze na koniec jakiś deser – placek ze śliwkami, mus jabłkowy z bezową kołderką…
Warzywa i owoce pochodziły z własnej uprawy. Nie wspomniałem, że do obiadu, tak jak do każdego innego jedzenia, podawane było wino – i jeśli w przyszłości nie będę o tym pisał, to znaczy, że było.
O 14.00 powrót do winogron. Dzień pracy kończył się ok. 18.00. Nie wiem, czy większe było zmęczenie, czy radość… Jeśli chodzi o kolację, to patrz obiad – z tą różnicą, że przed głównym daniem była zupa. Zupa na kolację – dziwne? A Francuzi nie mogą nadziwić się, że w Polsce zupę jada się na obiad!
Przy stole
Obiady i kolacje zawsze spożywaliśmy wspólnie przy jednym stole. Rodzina Vincenta i my. Wszystkie dania zjada się z jednego talerza. Wszechobecna bagietka służy do każdorazowego jego wyczyszczenia. Jedna osoba nakłada potrawy najbliższym sąsiadom, pytając wcześniej uprzejmie o zgodę – tak samo w przypadku napojów. Podczas jedzenia nigdy nie było ciszy. Trwały żywe rozmowy, wybuchy śmiechu i wymiany uwag. Panowała atmosfera swojskiej biesiady, a domowe, wyśmienite potrawy systematycznie znikały ze stołu… Ouliss (Afrykańczyk) tak przekonał się do tej kuchni, że spytany, czy przyjedzie tu znowu za rok, odpowiedział, że tak, ale nie do pracy, tylko będzie siedział cały czas i czekał na jedzenie!
Mała Wieża Babel
Na zbiory do Vincenta zjechało się międzynarodowe, barwne towarzystwo. Francja reprezentowana była (oprócz miejscowych) przez mieszkańców północnej Normandii, regionu Congnac czy z pod samej Szwajcarii. Afryka – przez mieszkańców Benin. Był człowiek z Gwadelupy, ludzie z Turcji, przedstawicielka Tajwanu, no i jeden sympatyczny Polak. Ciężko pracowali na swoje kieszonkowe przyszli prawnicy, biolodzy, ekonomiści, biznesmeni, inżynierowie, psycholodzy i artyści. Większość stanowili „obcinacze" winogron. Byli też tzw. „żarlo" – noszący na własnych plecach po dwadzieścia parę kilogramów przez cały dzień. Pod koniec dnia przychodził zawsze taki moment, rodzaj kryzysu, otępienia – nazwijmy to „głupawką". Zaczynasz wtedy zachowywać się nie koniecznie racjonalnie. Z daleka wyglądasz, jak ktoś na lekkim rauszu. Objawem tego były latające winogrona, śpiewy o mało ambitnym tekście (tworzonym także na gorąco), gromkie śmiechy, różne nawoływania itp. Czasem dochodziło nawet do pojedynków – kto pierwszy zbierze cały rządek. Towarzyszyły temu wrzaski podobne do tych, które wydają z siebie kibice zjazdów narciarskich. Zwycięzca otrzymywał zaszczytny tytuł „Mistrza Złotego Sekatora"… Wieczorem po kolacji prowadziliśmy poważne dysputy o zrozumieniu, tolerancji, rodzicielstwie, życiu itp.: Marian ze słabą znajomością angielskiego i żadną francuskiego, Marie z podobną znajomością angielskiego i Ai-Ning dobrze radząca sobie z angielskim i bezużytecznym tutaj chińskim. Nie było łatwo (o biedna gramatyko!), ale wielka chęć porozumienia przeważała. Przełamując przekleństwo Wieży Babel tworzyliśmy jeden wspólny język.
P.S.
Chciałbym jeszcze podziękować Sylvie i Krzysztofowi Dykiert za wszelką pomoc i gościnę, ich synowi Julianowi za pracę tłumacza, a drugiemu synowi Emilianowi za pracę przewodnika i kucharza!
Podróż odbyła się w dniach: 04-14 września 2007 roku.
Foto: Marian Jeżewski
Na zdjęciu: podczas zbierania winogron
Galeria – prawa kolumna, od góry: Marie, Ai-Ning, autor z rodziną Fontaine
Więcej o Beaujolais czytaj tutaj
——————————––
Pour « Na widelcu/A la bonne fourchette » de Pommiers écrit Marian Jeżewski
Le vignoble de la famille Fontaine
Le «Domaine de la Rocaillère» se transmet de père en fils depuis le XVIIème siècle. La maison, située à Pommiers au nord de Lyon, est entourée de plus de 18 hectares des vignes : 4 sont issus du Chardonnay, le reste du principal cépage de Beaujolais le Gamay. Cette région fait partie géographiquement du sud de la Bourgogne et se caractérise par de magnifiques paysages: collines, vallées, forêts et des vignes au milieu desquelles on voit de vieilles maisons en pierres dorées, toutes fleuries. Comme le veut la tradition, depuis quelques années Vincent Fontaine a remplacé son père André pour s'occuper du vignoble, même si celui-ci continue encore d'aider son fils.
Vincent Fontaine
Tout en respectant la tradition viticole de la région, il aime innover, expérimenter et chercher de nouvelles solutions. Car il croit en son métier qu'il exerce avec foi et passion. Il a par exemple modernisé le processus de la fermentation, ou il a réussi à produire un excellent vin d'une très vieille vigne datant du début de XXème siècle, que tous les clients demandent régulièrement.
Son rosé aussi, bien fruité, sera excellent pour accompagner vos grillades d'été ; moi, j'ai aussi beaucoup aimé le Chardonnay 2006, un blanc délicieux au bouquet de fruits subtilement acidulés.
Vincent a partagé avec beaucoup de patience tous les secrets de son métier et j'en profite pour lui adresser mes plus vifs remerciements.
Car les vendanges sont une période bien remplie pour lui. ll est toujours très occupé : il ramasse les raisins avec les vendangeurs, fait la première sélection sur la remorque, conduit le tracteur, contrôle la fermentation, la température et la teneur en sucre, s'occupe du pressoir, fait attention à la propreté… Le soir c'est lui qui arrive à table le dernier et repart le premier pour continuer le travail.
J'étais très touché à la fois par sa simplicité, sa cordialité et…sa sérénité.
Cette année, un jury spécial a reconnu la qualité de son vin : « Domaine de la Rocaillère » sera mentionné dans le Guide Hachette des Vins, l'un des plus prestigieux guide de vins en France!
Les vendanges
Je suis arrivé au milieu de la récolte. Sur place j'ai retrouvé une équipe de jeunes déjà bien rodés dans le travail et soudés. Voici le déroulement de la journée:
7h00 : réveil, ce n'est pas trop dur, j'ai pensé qu'il faudrait se lever plus tôt. Petit déjeuner. Quelle surprise, il n'y a pas seulement du café mais aussi du thé et du cacao. Puis la baguette et plusieurs sortes de confitures.
7h30 : départ dans les vignes. Il fait encore frais et humide. Je reçois un sécateur pour couper des grappes et un seau pour les mettre dedans. Je reçois également une petite leçon de mise en route de la part de Vincent qui coupe avec moi le premier rang.
Un travail en somme assez agréable et pas du tout compliqué. Certes, il faut se baisser un peu, mais finalement j'y arrive sans problème. Sauf qu'à la pause casse-croûte vers 10h00, je quitte la vigne avec un mal au dos. Ce qui m'inquiète un peu c'est que la journée est loin d'être terminée !!! Nous mangeons la mortadelle avec une baguette puis du chocolat, le tout accompagné de vin rouge ou blanc au choix, mais il y a aussi du sirop de citron ou de menthe. Je constate avec regrets, que le vin n'est pas très prisé parmi les jeunes. Sont-ils plus raisonnables?
Reprise du travail. Il faut encore tenir deux heures jusqu'au déjeuner. Mes mains sont toutes collantes à cause des jus de raisins, elles font une unité parfaite avec mon sécateur qui est dans le même état que mes mains. Pour soulager mon dos, je suis obligé de me mettre de plus en plus souvent debout. Si vous pensez que les grappes de raisins vous attendent gentiment sur les vignes pour être coupées…vous vous trompez! Pour couper une grappe sans abîmer le fruit encore faut-il mener un véritable combat avec les feuilles, les branches et parfois un fil métallique qui passe au milieu de tout cela.
Enfin le repas du midi (yes, yes, yes)! Le repos, mais surtout un rendez-vous tant attendu avec les spécialités de la cuisine de Sylviane, maman de Vincent. Je retiens ma salive en me rappelant le souvenir de quelques plats à la fois simples et délicieux qu'elle nous a mijotés. En entrée : de la salade ou des crudités, pour plat principal : un poulet qui fond dans la bouche, puis évidemment un plateau de fromages et des fruits, et au dessert : une tarte aux prunes!
14h00 : retour dans les vignes jusqu'à 18h30, moment ou nous étions tous fatigués mais heureux et soulagés à la fois. Pour le dîner veuillez vous référer à la quantité et qualité du repas de midi, sauf qu'en entrée Sylviane nous servait de la soupe. Une soupe pour le dîner? Pas possible ! Et dire que les Français sont tout étonnés d'apprendre qu'en Pologne les gens mangent la soupe au…déjeuner!
Pendant les repas
Nous sommes toujours avec la famille de Vincent. L'ambiance est joyeuse : la rigolade, les discussions, les échanges de point de vue. C'est l'atmosphère d'un festin pendant lequel des excellents plats disparaissent de la table.Oliss, originaire de l'Afrique souhaite bien revenir pour les vendanges surtout pour…manger!
La Tour de Babel
Comme Oliss, nous étions tous de différents pays : La France représentée par des gens du Beaujolais, mais aussi la Normandie et la région situé prés de la frontière suisse. Puis L'Afrique avec le Bénin, la Guadeloupe, la Turquie, Taiwan et la Pologne. Futurs avocats, biologistes, économistes, ingénieurs, psychologues, business mens et artistes, ils travaillaient dur pour gagner leur salaire. La plupart faisaient partie d'une équipe appelée « les coupeurs », quelques-uns « jarlos » portaient sur le dos une benne avec plus de 20 kilos de raisin qu'ils reversaient dans la remorque.
A la fin de la journée, à cause de la fatigue sans doute le groupe «débloquait» un peu en improvisant les paroles de chansons assez peu poétiques ou en faisant des courses dans les rangs des vignes pour gagner le titre de «Champion du sécateur en or».
Et le soir , après le repas, Amandine, Al- Ning, Cédric, Chloé, Déborah, Edith, Elodie, Florian, Herbert, Johanne, Julia, Julian, Marie, Marion, Mickael, Nancy, Oliss et Vincent débattaient tous sur les nécessités de la tolérance et la compréhension, sur la famille et la vie. En mélangeant maladroitement plusieurs langues, ils avaient la volonté commune de vaincre la malédiction de la Tour de Babel.
Traduction : Krzysztof Dykiert