Jak byłam o połowę młodsza, moja mama powiedziała mi – tak ni z tego ni z owego – że jak będę dorosła i wyjdę za mąż, to nie będę nawet umiała mężowi zupy pomidorowej ugotować. Matka rodzicielka uparta jest, więc po kilku dniach zmusiła mnie, bym ugotowała tę cholerną zupę.
Zupa wyszła pomarańczowa, ale smakowała jak pomyje. Efekt był taki, że kilka dobrych lat pomidorowej nie jadłam. Niestety po latach zupa pomidorowa wróciła do mnie jak bumerang i teraz muszę ją gotować co najmniej raz w tygodniu. Żeby było weselej, moją zupę pomidorową zajada moja własna matka. Mąż też.
Czemu w ogóle o pomidorowej? Bo ostatnio wszyscy się na nią uparli. Gdzie nie idę, tam pomidorowa. Nawet w internecie. Znajoma opublikowała przepis na pomidorową z mozarellą. Przez nią przypomniała mi się pomidorowa, którą jadłam we Wrocławiu – gęsta, ostra z pierożkami serowymi, potem trafiłam na pomidorową z pianką bazyliową z książki M. Dorfer, E. Lerch: „Specjały kuchni klasztornej”. I tak dalej i tak dalej.
Pobiegłam więc po pomidory krojone i jutro będzie pomidorowa oczywiście. Nic na to nie poradzę, że Rodzina nie jada szczawiu na przykład. No cóż. Wkrótce przepis na kilka odmian pomidorowej, a tymczasem już po północy, zamiast o pomidorowej powinnam pomyśleć o ciepłym łóżeczku.