Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Bywają restauracje, w których największą katastrofą jest sam właściciel. Wydaje mu się bowiem, że wie najlepiej jak interes powinien się kręcić, a żaden z jego własnych pracowników nie ma mu odwagi powiedzieć w jak wielkim znajduje się błędzie. W takich właśnie wypadkach mamy do czynienia z głośnym ochrzanianiem kelnera w towarzystwie gościa, przemierzaniem restauracji wzdłuż i wszerz ze złowieszczym zaglądaniem prosto w konsumenckie oczy i nad wyraz uciążliwym staraniem się, by klientowi jak najbardziej dogodzić. Kiedyś jeden taki dogadzał mi tak skutecznie opowiadając historię swej fascynacji gastronomią, że po piętnastu minutach straciłem już ochotę na resztę posiłku, a byłem zaledwie po przystawce. Na szczęście to niewielki odsetek restauracyjnych przedsiębiorców, bywa jednak tak przykry, że czasem trudno to sobie wyobrazić.

Swego czasu w jednej recenzowanej restauracji nagrywałem sobie cichutko na dyktafon ceny z menu, żeby w tekście ich nie przekręcić, kiedy podeszła do mnie szacowna pani właścicielka i zjechała mnie z góry na dół, kończąc retorycznym pytaniem, czy pytałem ją o zgodę na nagrywanie. No, nie pytałem, bo nie wiedziałem, że ceny w menu stanowią tajemnicę państwową, za których ujawnienie idzie się do kicia. Szybko jednak zorientowałem się z jaką knajpą mam do czynienia, skoro w tej samej sali jedna pani namawiała inne panie na zakup jakichś koszmarnych garnków, co nazywało się prezentacją. Na szczęście po restauracji tej nie zostało już ani śladu, a szacowna właścicielka pewnie do dzisiaj się zastanawia, czemu z tak wspaniale pomyślanego interesu nic nie wyszło?

Inną zmorą są tzw. wszyscy krewni i znajomi królika, czyli towarzystwo, które na znajomość z właścicielem się powołuje i których się obsługa najnormalniej w świecie boi. Pamiętam taką scenę, jak w jednej z restauracji siedziało przy stoliku towarzystwo, które bawiło się w najlepsze, kompletnie nie bacząc, że komukolwiek może to przeszkadzać. Darli się do siebie nawzajem w niebogłosy, rozmawiali przez komórki i raz po raz sztorcowali obsługę. A to zupa mogłaby być smaczniejsza, a to znowu dania głównego za mało jak na taką cenę. Kelner dwoił się i troił, żeby tylko Jaśnie Państwo nie doniosło właścicielowi, jak to strasznie się ich w jego lokalu traktuje. W oczach pozostałych klientów akcje restauracji tymczasem leciały na łeb, na szyję i jestem przekonany, że nikt z tam obecnych, a obserwujących rozbawioną trzódkę nie miał już do tej restauracji ochoty ponownie zajrzeć.

Innym zaś razem w pewnym gdańskim hotelu widziałem scenę, która powinna przejść do światowego kanonu w kwestii, jak skutecznie zrazić sobie klientelę. Oto w hotelowej recepcji nagle pojawił się spory tłumek, bo przyjechała grupa zorganizowana na uroczystą kolację. Pojawienie się grupy mogło być denerwujące, bo przecież dranie mogli przyjeżdżać w odstępach co pięć minut, żeby łatwiej ich było w hotelu kwaterować, a nie wszyscy na raz. Na to weszła pani właścicielka tego całego przybytku i postanowiła wziąć zamieszanie w swoje ręce, instruując harmider gości tonem nie znoszącym sprzeciwu, że jak się natychmiast nie zamkną, to ona rozgoni całe to towarzystwo. Jeden prezes spojrzał na drugiego i już chcieli się sami rozgonić, ale deszczowa nadmorska noc za oknem ich od tego powstrzymała. Nie sądzę, żeby organizując kolejne firmowe spędy brali pod uwagę ten, skądinąd uroczy, hotelik z pełną pasji naprawiania świata właścicielką.

Jednak zdecydowanie najgorszą kastą wśród właścicieli restauracji są ci przypadkowi, czyli tacy, co to jeszcze niedawno naprawiali motorowery albo nadmuchiwali w warsztacie z teściem gumowe misie. Najzabawniejsze jest to, że szeroka wiedza na temat metod nadmuchiwania misiów w ich rozumieniu w pełni upoważnia ich do prowadzenia restauracji. Obowiązuje tu słynna zasada ze sztuki „Wystawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna”, w której nowym twórcom teatru wioskowego przyświecała zasada: „Wojna wygraliśmy, to i tego Hamleta wystawimy”. Tak więc po nadmuchaniu tysięcy misiów i „szatobrianda” się zmajstruje, co nie Franek? Poznać takie lokale najłatwiej na świecie, bo w większości z nich piwne ogrodowe meble dostarczone do letniego ogródka przez przedstawiciela browaru robią za stałą meblową ekspozycję. Radio rąbie na cały regulator, bo jak we warsztacie grało, to przecież i robota lepiej szła, więc komu to teraz może przeszkadzać?

Na szczęście jest światełko w tunelu, bo restauracyjny rynek długo takich wykwitów nie toleruje. W końcu klient nie w ciemię bity i jak się nałoży pieczarki na schabowego, to trudno mu wmówić, że to jakiś francuski frykas. Tacy jesteśmy, my klienci, niewdzięczni!