Autorem wpisu jest: Marian Jeżewski

Mógł być to mniej więcej 1985 rok. Pewnie niektórych z Państwa  nie było jeszcze na świecie. Ja, choć też jestem młody, tamte czasy dobrze pamiętam. W restauracjach oferta w jadłospisie była bardziej niż skromna. Królował kotlet pożarski, bigos i herbata. Byliśmy wówczas na Mazurach, pod namiotem. Do najbliższej knajpki mieliśmy kilka kilometrów przez las i piach. Jakież towarzyszyło nam uczucie, gdy z duszą na ramieniu, plecakami na plecach i nadzieją w sercu, ruszaliśmy na bursztynowy szlak (bursztynowy – od koloru napoju.) Emocje sięgały zenitu gdy przekraczaliśmy próg „Szuwarka”, wołając od tegoż progu: „Jest piwo na wynos?” – „Jest, ale tylko do konsumpcji” – „No to prosimy jedną rybkę i sto piw!” (Tak, przepisy nie określały wielkości konsumpcji.) Rybka utonęła w piwie, a my w zachwycie. Ekspedycja wraca ze skarbem! Ciężkie plecaki unosiły skrzydła naszego szczęścia. No i jeszcze powitanie bohaterów…

Dwadzieścia lat minęło. Jesteśmy w innym wymiarze. Osobom nie pamiętającym tamtych czasów, polecam twórczość filmową Stanisława Barei – krzywe lustro epoki, ale niestety nie za bardzo krzywe. Przypomina mi się historia Kenta Washingtona (chyba dobrze pamiętam nazwisko), czarnoskórego koszykarza, który jako pierwszy cudzoziemiec przyjechał grać w naszej lidze. Było to we Wrocławiu. Wielkie zdumienie, graniczące z niedowierzaniem, ogarnęło go, gdy dowiedział się, że w hotelu, mało tego, w całym mieście, nie ma jego ulubionego soku pomarańczowego! Pierwszy też raz w życiu zobaczył czarno-białą telewizję.  W ogóle wszystkiemu się dziwił i chyba to ciągłe dziwienie się spowodowało jego rychły powrót za ocean. Pamiętam puste sklepy i długie kolejki. Zdawało się, że sznur rolek szarego papieru toaletowego na szyi, dawał kobiecie większą radość niż sznur pereł. „Lubię czosnek, bo pachnie kiełbasą” – dzielił się ktoś swoją uwagą na ścianie…
Po co to wszystko wspominam? – spytacie. Niedawno usłyszałem rozmowę osób, które z sentymentem mówiły o starych, dobrych czasach, a „psy wieszały” na współczesności, w której im przyszło żyć. Pewnie swoje racje mają – pomyślałem. Co stracili? Do czego mogą tęsknić?
Na pewno odeszli towarzysze i partia. Jedyna, opiekuńcza, do której zawsze można było zwrócić się po radę czy pomoc, albo ze skargą. Ona też wyręczała obywateli z myślenia. A wiadomo, że myślenie może niejednego przyprawić o ból głowy. Co jeszcze odeszło? Praca z entuzjazmem i patosem (jak dokumentowały kroniki filmowe). Wszyscy mieli pracę. A leniem był ten, któremu nie chciało się udawać, że pracuje.
Mogliśmy z pewnością być dumni z poziomu szkolnictwa. Tak, ale pan inżynier był na posyłki majstra po zawodówce, a robotnik zarabiał więcej od absolwenta wyższej uczelni. Były także różne przywileje branżowe, deputaty, kupony, fundusze wczasów pracowniczych, „fety proletariatu”… I po co to było zmieniać, skoro było tak dobrze?

Próbuję przekonać siebie samego, że poprzedni system nie był taki zły, ale jak widać, nie potrafię być obiektywny. A wiecie czym różnił się socjalizm od kapitalizmu? Bo kapitalizm to ucisk człowieka przez człowieka, a w socjalizmie było na odwrót!

Żyjemy w ciekawych czasach, w okresie przejściowym, tzw. transformacji. Rzeczywiście, rzeczywistość nas nie rozpieszcza. Gdy mam jechać do centrum Katowic, to już mnie zęby bolą, jak pomyślę o parkowaniu. Tylko skąd wzięły się te wszystkie samochody? A talerze anten satelitarnych pojawiają się, jak grzyby po deszczu. Kiedyś, sąsiad mojego znajomego z niedużej miejscowości pod Gliwicami, chciał zamontować sobie telewizję satelitarną. Było to dość dawno, wtedy, gdy mało kto mógł się czymś takim pochwalić. Przyjechała ekipa, zrobili pomiary… i sąsiad zrezygnował: „Po co mi to. Przecież nikt nie zobaczy anteny od podwórza!”
Wczasy w Chorwacji czy Grecji, narty w Alpach – wystarczy pojechać i zobaczyć ilu tam rodaków odpoczywa. Dzieci z komórkami – już przestają dziwić. W budkach telefonicznych coraz trudniej znaleźć urwaną słuchawkę…
Niepokoi rynek pracy. Statystyki mówią o wysokim bezrobociu. Chociaż, gdyby odjąć szarą strefę i tych, co im się nie chce robić, to trzeba by zredukować te wskaźniki przynajmniej o połowę. Bo „statystyka jest jak latarnia dla pijanego – używa się jej do podparcia, a nie do oświetlenia”, jak argumentował jej przeciwnik.

Potencjał mamy wielki. Polska juniorka wygrywa Wimbledon, pływacy jeszcze nigdy nie wypływali tylu medali na MŚ, nasz maturzysta zdobywa maksymalną ilość punktów na międzynarodowej maturze, młodzi informatycy wygrywają światowe konkursy, dzieci uczą rodziców obsługi aparatu cyfrowego…

Nie, żebym był bezkrytycznym apologetą  nowych czasów i uważał, że wszystko jest piękne i że jest tak miło i przyjemnie. Nie. Ale przypomnijmy sobie, jak było. W jednym z odcinków „Alternatywy 4” bohater pyta: „Czy może być jeszcze gorzej?” Po czym odpowiada: „Nie może, bo gdyby mogło być, to by było!” Czyli, to już za nami. Teraz gonimy Europę. Mamy wolny rynek, wolność słowa i demokrację. Nadrabiamy zaległości. Chcielibyśmy szybciej. I lepiej. Jestem niepoprawnym optymistą. Wierzę, że stare czasy nie wrócą, nie ma takiej możliwości.  Że wypadkowa wszystkich zmian kieruje nas w dobrą stronę. I wierzę, że jest wielu takich jak ja, niepoprawnych optymistów.