Autorem wpisu jest: Marian Jeżewski

Letnie, niedzielne południe na wrocławskim Rynku jest błogie, a dla byłego Wrocławiaka, jeszcze do tego ckliwe. To nie to samo miasto, co kiedyś. W ilości restauracji, barów, kawiarenek i pubów zaczyna poważnie konkurować z knajpianym mrowiskiem Krakowa. A tu dodatkowo każda uliczka, zaułek, grzbiet kamienicy, czy przejście przez jezdnię, przywołuje zapadłe w pamięci i sercu obrazy oraz osoby.
W takimż to nastroju, z kawałkiem pizzy, surówką z białej kapusty i pożegnalnym felietonem Pilcha w „Polityce”, zasiadłem pod parasolem niedaleko „Pręgierza”.

Nagle coś spadło na mój stolik. To wróbel, a raczej wróblica, udająca F16 lądujący na lotniskowcu. Spojrzała mi głęboko w oczy i wymownie rozwarła dziobek. Odkroiłem kawałek i wyciągnąłem rękę w kierunku skrzydlatego przybysza. Wystarczyły trzy podskoki, celny ruch łebkiem i część mojego śniadania odleciała w siną dal. Rozejrzałem się na boki, czy to tutaj taki zwyczaj, bo przyznam, że pierwszy raz w życiu karmiłem wróbla, a raczej wróblicę, prosto z ręki, ale nie, na innych stolikach nie zaobserwowałem podobnych ekscesów. Jeszcze dobrze nie ochłonąłem, a tu drugi wróbel z piskiem opon wyhamował przy mojej pizzy. Skubnął podane jedzonko z pewnością siebie sugerującą, że ten numer powtarza od lat i to kilka razy dziennie. Potrafię rozpoznać płeć wróbli, drugi to też była wróblica. Może widziały samotnego faceta i pomyślały, że pewnie szuka damskiego towarzystwa? Następnie historia powtórzyła się, lecz jako kolejny przyleciał „on” i zburzył moją teorię. A może tylko nie obawiał się młodzieży wszechpolskiej? Był bardziej nieśmiały, będąc u celu zrezygnował, ale usiadł w pobliżu. Za chwilę, jak kamikadze, runął w kierunku mojej dłoni i nie przerywając lotu pochwycił zdobycz. Potem miałem ludzkich gości przy stoliku, więc dojadłem spokojnie do końca.

Spektakl miał swój finisz, kiedy to ostatni wróbel, a raczej znowu wróblica, przyleciała, aby wysprzątać moją tackę z okruchów. Nie zostało nic. Tak pusty talerz rzadko kiedy udaje się zostawić.

Jeszcze parę godzin wcześniej biesiadowałem na weselu. Przez stoły przetoczyła się tona pyszności. Aż żal robiło się niektórym, że nie dadzą rady wszystkiego chociaż skubnąć. Kelnerzy byli na skinienie, spełniali wszelkie życzenia gości bez charakterystycznego grymasu. Panowała, jak to przy takich okazjach, atmosfera podniosłości, radości i zabawy. Była dorożka z białym koniem i niekończący się welon, sopranowe „Ave Maria”, kwartet smyczkowy, wzruszające chwile, kwiaty i prezenty, do wyboru: białe i czerwone wino, piwo i coś mocniejszego, kapela grająca odjazdowo „Sweet home Chicago”, ludzie, z którymi można było ciekawie porozmawiać i którzy potrafili się dobrze bawić. Jednym słowem: super (no, może czerwone wino było trochę za ciepłe) – wymarzony i spełniony dzień weselny.

I tu muszę przeprosić państwa młodych. To prawda, że tak smakowitego i oryginalnego pasztetu, jaki podano na początek (z wbitą wielką zapałką, która jak się później okazało nie była tylko ozdobą) wcześniej nigdy nie jadłem, a wszystkiego co potem trafiło na mój talerz nie powstydziłyby się najznakomitsze francuskie restauracje, ale… ale ten odgrzewany kawałek pizzy jedzony nazajutrz jako późne śniadanie w miejscu rozedrganych i szalejących wspomnień, w towarzystwie nienormalnych wróbli był dla mnie czymś jeszcze bardziej niesamowitym.

P.S. Pozdrawiam tygodniowych małżonków Renatę i Mateusza!