Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Kilka rzeczy pasuje do piwa wyśmienicie: upał, żeberka w kapuście i fender stratocaster. Rzecz ta wiadoma jest od dawna, ponieważ w najlepszych amerykańskich (i nie tylko) klubach muzycznych, do koncertu dostaje się piwo. Kiedyś Zbigniew Hołdys w jednym z felietonów w kultowym swego czasu piśmie „Non Stop” wspominał, jak w nowojorskim CBGB słuchał jak to radzi sobie na wokalu Sting w mało jeszcze wówczas znanej kapeli The Police, popijając w tym czasie piwo.

Napój ten bowiem jest nieodłącznym elementem kariery prawdziwego rockendrollowca. Nawet jak mu czacha zajdzie siwą bielą, a T-schirt z Metallicą zostanie zastąpiony przez garnitur od Hugo Bossa, to i tak po zaokrąglonym brzuszysku widać, co tak ukształtowało to piękne ciało.

Będąc jakiś czas temu w stolicy na koncercie Guns & Roses nie mogłem ukryć rozczarowania, kiedy okazało się, że nie leją tam piwa. Wyobrażacie sobie? Kołysać się w rytm „Welcome to the jungle” i przepijać smak smutnej kiełbaski z nieudanego grilla wodą mineralną! Bon Scott przewraca się w grobie. Wprawdzie pijąc cały wieczór wodę mineralną nie można udusić się własnymi wymiocinami, jak to było w jego przypadku, ale z drugiej strony rock and roll ma swoje prawa! I przy całym szacunku dla producentów meneralki – brak piwa na rockowym koncercie to hańba! Przecież tak zupełnie na trzeźwo słychać każdy, nawet najdrobniejszy fałsz. Wiecie jaki to stres dla muzyka grającego przed trzeźwą publicznością? A nuż usłyszą jakąś niedoróbkę, albo zorientują się, że śpiewany angielski brzmi bardziej, jak węgierski? Na szczęście są miejsca, które wciąż kultywują tę piękną tradycję: kilka dni temu trafiłem do bytomskiego pubu Exlibris, do którego co środa schodzą się muzycy na wieczorny jam session.

Miejsce to jest bliskie memu sercu, bo za wypite tam przez lata piwo, mógłbym dzisiaj kupić prywatny odrzutowiec i jeszcze by starczyło na kurs pilotażu! Nic się od tych czasów nie zmieniło – no, może z wyjątkiem ilości siwych włosów na czuprynach kiwających się nad gryfem gitary. Można się też tam przekonać, jak muzyka łączy pokolenia, kiedy na jednej scenie starzy wyjadacze improwizują razem z młodymi, pokazując tym ostatnim najczęściej, gdzie raki zimują. Był też tam jeden koleś uparcie grający Pink Floydów z tą jednak różnicą, że oryginał słyszał zapewne jedynie na pocztówce dźwiękowej.

Zresztą w tym wszystkim to mało ważne – idzie o to, że są jeszcze miejsca na świecie, w których można za zupełną darmochę posłuchać kilka godzin przyjemnej muzyczki, nie odmawiając sobie przy tym zimnego browara. Może właśnie dlatego klubów z muzyką na żywo przybywa u nas więcej, niż restauracji? Czyżby zakazy picia piwa na rockowych koncertach niechcący przysłużyły się właścicielom pubów? Jest taki stary rosyjski dowcip tłumaczący dlaczego w tym kraju nie mogło być prohibicji. Bo ludzie jak tylko trzeźwieją natychmiast pytają: „A gdzie car?” Analogia do koncertów wydaje się być oczywista: na trzeźwo stajemy się coraz bardziej wymagający i coraz trudniej nas zadowolić. Ta teza działa  też w druga stronę: mój najfajniejszy zapamiętany koncert w życiu to AC/DC na Stadionie Śląskim. Było super, muzyka tętniła życiem i nikt ani razu się nie pomylił! Inna sprawa, że mniej więcej w momencie, w którym bracia Young pojawili się na scenie byłem już po kilku piwach…