Autorem wpisu jest: Maian Jeżewski
Każdy głupi potrafi wybrać między lepszym i gorszym. No, może nie każdy. Trudniej bywa z mniejszym złem. A co robić, kiedy jedno i drugie ci „leży”? Bierz oba! Tak pomyślałem i zrobiłem. Wynikiem czego jest powyższy polepieniec-tytuł. Dobra, lecz co ma roślinka jadalna do ludzkiego uczucia i to w miejscu ogólnodostępnym? Jedność miejsca, czasu i akcji.
Ponieważ nasz wortal będzie niedługo nazywał się naboisku.pl, a ja jeszcze w tej sprawie głosu nie zabierałem, to zabieram. Na początku zacytuję Macieja Kraszewskiego z radiowej „trójki”: „kopać to nie znaczy zawsze to samo”. Tak, byłem w knajpie na meczu i nie żałuję tego. Grali nasi. Jeszcze wtedy grali. Nie było kompromitacji, Niemcy się dopasowali. Ale jaka była w tym lokalu atmosfera! Mieliśmy naturalne przedłużenie stadionu. Nawet dudnienie niskich tonów z telewizorowego głośnika nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie – zagłuszało skutecznie głos komentatora. Dookoła rozlokowała się silna grupa ubranych na biało-czerwono (lub odwrotnie) facetów oraz (o dziwo) gromadka kibicujących im dziewczyn. Był hymn na stojąco, zgrane chóralne śpiewy, spontaniczne okrzyki, wznoszące się lub opadające u-u-u, skandowania: „Polska, Polska, Polska, Polska, Polska, na na na na na na na na na na na na na na na” (końcówka jak z „Oh my darling Clementain”), czy pocieszające „nic się nie stało”. Do prowadzących liderów-zaśpiewajłów szybko dokooptowała niewyedukowana reszta z piszącym te słowa na czele.
Pewna winiarnia dokonała na sobie zabiegu marketingowego – na ten czas przywdziała chmielowe piórka i zawarła pakt z browarem. Wszystko dla miłośników piłki kopanej, przepraszam, kochanej. Niewymagających zresztą. Nie trzeba dla nich specjalnie stawać na głowie, przejmować się aranżacją wnętrza, przymilną obsługą, wyszukaną kuchnią, czy wymyślnymi nazwami potraw w stylu: food-ball czyli gotowane żółwie jaja z kawiorem lub pierś Ronaldinho na murawie z glonów amazońskich czy podanie na spalonym ruszcie. Wystarczy piwo, paluszki i nie zasłonięty ekran.
Kibic lokalowy to wiara, nadzieja i miłość. To wzór cnót i wulkan entuzjazmu. Tyle pozytywnej energii, której na próżno szukać między ludzkimi tabloidami, a nieludzkimi rozgłośniami ponurych wiadomości. Szkoda tylko, że nie mamy ciągle drużyny na miarę kibiców. Ktoś porównał grę naszych piłkarzy do sezonu na szparagi. Jest to moment, chwila, kiedy badylek nadaje się do zbioru. Jak gotowanie jajka na miękko. Już jest dobry, mięciutki i chrupiący, spojrzysz za długo w lewo… już jest twardy, jak drewno – musisz czekać na następny sezon.
Miłość, której byłem świadkiem owego wieczoru była bezgraniczna, ślepa i niemądra. Kiedy straciliśmy bramkę i tym samym szansę chociażby na remis, rozległ się donośny śpiew: „jeszcze tego lata, jeszcze tego lata Polska będzie mistrzem świata”. Tak zabrzmiała miłość prawdziwa, krucha i twarda jak szparag. Spieszmy się, bo sezon jest krótki…