Dzisiejszy dzień był średnio udany. Kuchenne koszmary nadchodziły jeden za drugim, masakry jakieś i Termopile prawie. Byłam z góry skazana na przegraną, ale się okopałam i dzielnie broniłam pozycji.

Zaczęło się od tego, że rano zastałam w chlebaku (ogromnym chlebaku, który mi ojciec sam zrobił ze sklejki i podarował jako wiano) stary, nieatrakcyjny, suchy chleb w liczbie kilku kromek. Świeże pieczywo zeżarł mąż rano i tak nas zostawił. No i jak dzieci nakarmić, wyjść się nie da, bo małej kilkumiesięczniej nie zostawię, starszego nie zostawię, a z nimi to wyprawa cała.

Potem przeczytałam na Foch.pl że pracodawcy z zagranicznych korporacji nie chcą zatrudniać Polek, bo te jak zachodzą w ciążę od razu słabną i lecą na L4.  Tak mnie jakoś zmierził ten artykuł, że jakaś się rozlazła zrobiłam, nerwowa i strzeliłam sobie focha, dla zasady.

Potem przecięłam palucha nożem, krojąc krakowską suchą w kawałku (pani w mięsnym nie skroiła, bo pani rozumie maszynę nam do ostrzenia wysłali, to nic, że 2 godziny przed zamknięciem sklepu). Cięłam i sobie śpiewałam Świetlików „Zimnioki”, bo już normalnie…

Potem, jak już posiliłam się i dzieci starym chlebem i mleczną kaszką manną (to drugie dziecko, które i tak jej nie zjadło, bo strzeliło focha, bo jest kobietą) poszłam po bułki, bo sobie mężczyźni zażyczyli bułki, a nie chleb na kolację. Ale bułek nie było (bo proszę pani, ciepło się zrobiło to ludzie kupują bułki i jadą nad wodę od rana do wieczora tam przebywają). Aha…

No to poszłam do innej piekarnio-cukierni. Poprosiłam 4 ostatnie bułki. Pani upuściła jedną na podłogę, ale się nie przejęła, tylko jak na komedii tę bułkę tak posuwala po tej podłodze, bo ona się jej wymykała. I co? I ja patrzę a ona ją trach do torebki z moimi 3 innymi bułkami. A ja zamiast zareagować, to jak ta dupa stałam wołowa i wyobrażałam sobie ile bakterii, drobnoustrojów, pleśni, grzybów i wirusów właśnie weszło na moją bułkę nr 4 i na 3 pozostałe. Bo oglądałam kiedyś w TV na „Pogromcach mitów”, że jak coś spadnie na podłogę, nawet na sekundę, to już po ptokach. Równie dobrze mogłabym sobie wrzucić tę bułkę do kibla. I znowu Świetliki mi przyszły na myśl, bo takie adekwatne:

Z miną prawie płaczącą poszłam z synem na lody kręcone. Pani mu posypała posypką i mnie też, chyba z litości, bo minę miałam niewyraźną. W ogóle pani mnie podbudowała, bo miała podomkę z nylonu, trwałą ondulację, spływający makijaż i plastikową tackę na drobne, ale taka była kochana i miła, że co tam. Byłam gotowa tylko dla niej zjeść salmonellę i przy okazji zatruć syna. No ale, pani zapewniła że 25 lat w jednym miejscu, więc chyba ma reputację ok, skoro klientów sporo.

I tak włóczyłam się po mieście, aż wykupili mi salatę w sklepach. Dotarłam zła do domu. Zaplanowalam jednak ambitnie, że zrobię mężowi na obiad szaszłyki, z papryczką, cebulką, z sosem jogurtowo-ziołowym i pomidorami pod pietruszkowym pesto, a tu ups… mąż przybył godzinę wcześniej, bo mu klimę montowali w pracy.

Spieszę się na kosza, obiad jest? A nie ma. Ale będzie zarrrraaaa – odwarknęłam. I położyłam karczek zamarynowany na patelni grillowej. Ale chciałam tak coś podpalić, no musiałam. Więc wlałam alkohol na patelnię, że niby grillowane i flambirowane czy coś w tym stylu i przyfajczyłam szczotkę do mycia naczyn oraz dwie szczotki do mycia butelek dla dziecka młodszego. A ja chciałam się tylko tak poczuć jak cyrkowiec.

Ogień się zrobił spory, bo i sporo wlałam alkoholu. No to nie zrobiłam zdjęć jedzenia, bo musiałam gasić pożar i przy okazji sobie poparzyłam palca nr 2 i w tej samej ręce mam jednego pokrojonego, a drugiego grillowanego.

A potem mówię deser zrobię sobie. Miałam mleko zmrożone, zaczęłam ucierać mikserem i wlałam galaretkę, żeby takie pianki sobie zrobić puszyste, ale co? No galaretka nie była z żelatyną tylko z karagenem i deser stężał najpierw a potem się zaczął rozpływać, a smakował jak preparat na chore stawy kolanowe, reklamowany w tv. Podle, więc wywaliłam.

No dobrze, to zjadłam arbuza. Ale mi kawałek spadł na spodnie i na podłogę i zrobił dwie wielkie czerwone ciapy. Mokre, klejące, obleśne, fuj.

A na kolację wyjęłam brudne bułki (syn zjadł u babci, uratowałam jego żołądek), na których bakterie założyły kolonie, weszły w koalicję z wirusami i w ogóle. I co? I jedna bułka zwana bawarską smakowała jak basen – jakoś tak chlorem.

No to ja już nie mam siły. Idę sobie spać. Dobrze, że nic dziś nie piekłam, bo bym zrobiła wybuch, albo spaliłabym mieszkanie.