Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Pamiętam takie miejsce, w którym każdy wchodzący klient był traktowany jak intruz przybywający do baru tylko po to, żeby go opuścić z podbitym okiem. To wówczas, gdy gawiedź zasiadająca w środku akurat miała dobry humor, w przeciwnym zaś razie klient wylatywał przez drzwi lotem koszącym, ku uciesze miejscowej dziatwy. Bar nosił dumną nazwę „U Richarda” i z taką nazwą od razu łatwo było go odróżnić od innych. Nazwa bowiem w lokalu gastronomicznym, to rzecz bardzo istotna.

We wspomnianym wyżej barze życie pisało proste reguły: wszyscy się znali, więc jak wchodził ktoś, kogo wszyscy nie znali, nie mógł być mile widzianym. Kufle z gracją stały na barze, a właściciel o wdzięcznym imieniu Richard przecierał je szmatką, rozglądając się wokół z najwyższą atencją, bo jak wiadomo Pańskie oko konia tuczy. Byli tam i tacy mistrzowie, którzy mieli swoje, niedostępne dla innych stoliki, co wskazuje na to, że każde środowisko ma swoją elitę, tak jak my teraz w Sejmie! Ten maleńki, swojski światek rządził się własnymi zasadami i wszyscy okoliczni mieszkańcu dokładnie wiedzieli, gdzie mieści się opisywany tu przybytek i jak szerokim łukiem na wszelki wypadek go omijać. Nazwa w moim przekonaniu idealna dla takiego miejsca – od razu wiadomo o co chodzi.

Pamiętam też z dzieciństwa (ale miałem dzieciństwo!) bar U Spinczyka. Do dzisiaj nie wiem, kim był ów sławetny Spinczyk – zapamiętałem tylko, że idąc obok, trzeba było koniecznie przejść na drugą stronę ulicy. Po pierwsze z powodu nieprawdopodobnego odoru piwa, wódy i usytuowanej zaraz przy bufetowej ladzie toalety, a po drugie – na wszelki wypadek, żeby na ewentualność przelatującego kufla nie być narażonym. Wszystkie te miejsca albo już zniknęły, albo znikają z powierzchni naszej planety. Dobrze to i źle zarazem: dobrze, bo w końcu najwyższy czas, żeby się społeczeństwo nauczyło pić z kulturą, a źle niestety, bo tradycja nazywania lokali „U …..” odchodzi w niepamięć. Straszna szkoda – warto zwrócić przecież uwagę, że lokal nazwany „U Kowalskiego” to nic innego, jak tylko komunikat, że Kowalski bierze zań odpowiedzialność. W naszej bazie, na ponad 650 lokali zaledwie 10 to lokale „U kogoś” – nazwisko zaś w nazwie występuje tylko dwa razy.

Restauratorzy otwierający nowe lokale najwięcej kłopotów mają z nazwą: coraz częściej otwierają karczmy, gościńce, zajazdy, chaty itp. A kiedy już zdarzy się wymyślić nazwę ciekawą i frapującą, to dalej za nią już niewiele idzie. To tak, jakby otworzyć Gospodę Pod Kielichem (w oryginale „U kelicha”) i na tym wszelkie Szwejkowe odwołania zakończyć. Szkoda podwójna, bo przecież wybierając się do restauracji i szukając odpowiedniego lokalu, to właśnie z nazwą stykamy się najpierw. To dzięki niej wyrabiamy sobie na jej temat zdanie. Co z tego że zazwyczaj mylne, ale tak właśnie działa heurystyka!
Nazwa, to też wspaniałe narzędzie marketingowe: gdzie (przy założeniu, że obu nie znamy) wybierzemy się na kolację: do restauracji „Szarlotka”, czy „Krew i róża”? Na rybę do „Przystani”, czy „Mesy kapitana Cooka”? Na lampkę wina do „Ptysia”, czy do „Nostalgii”? Przecież nazwa to pierwszy element do otwarcia wyobraźni, to przyczynek do dokonania wyboru i wreszcie  – to pierwszy sygnał o restauracji, który zechcemy lub nie komuś przekazać. Celowo w poprzednim zdaniu użyłem nazw krakowskich restauracji, bo tam jakoś z tym problemu nie mają.

Skoro zaś coraz rzadziej możemy biesiadować „U Helmuta”, topić żale nad kieliszkiem wina „U łysego” i cieszyć się karkówką „U grubego”, to może warto skorzystać z całego dorobku literatury i kina – pomysłów tam przecież bez liku. Więc następnym razem, jak startujący na restauracyjnym rynku biznesmen weźmie do ręki jakąś książkę, to niech ją koniecznie otworzy!