Autorem wpisu jest: Robert Fiałkowski

korespondencja własna z Indii.

Są jeszcze na świecie miejsca, które wprawiają w zachwyt nawet najbardziej wytrawnego podróżnego. Zapach olejku eukaliptusowego, lawendy, pieprzu i herbaty nadają Indiom Południowym niezwykłego charakteru. Wyśmienita kuchnia, uroda kobiet oraz drawidyjska architektura czynią ten zakątek świata niepowtarzalnym.

Opuściliśmy bajecznie piękne wybrzeża malabarskie. Po drodze mijaliśmy porastające zbocza gór Nilgiri, tarasowo ułożone plantacje herbaty. Nieco poniżej „wisiały” przyczepione do rozpadlin skalnych wiejskie osady. Nie mogąc się oprzeć urokowi tych stron, zatrzymaliśmy się w okolicach Madurai.

To prastare miasto słynące z imponującego kompleksu świątynnego, przyciąga każdego roku rzesze pielgrzymów i turystów. Bajecznie kolorowe wieże – gopury bogato rzeźbione postaciami z eposów indyjskich: „Mahabharaty” i „Ramajany”, opowiadają przedziwne historie. Wyobraźmy sobie przez chwilę starożytny Madurai. Już na przełomie II w n.e. miasto słynęło ze swych licznych szkół i było ważnym ośrodkiem nauki i sztuki. W elitarnych szkołach uczono adeptów drogi podążania ścieżką mądrości, nad stanem ich ducha czuwało setki sadhu i mędrców duchowych.

Wizyta na miejscowym bazarze to dobra okazja, by przyjrzeć się oryginalnym rękodziełom miejscowych artystów. Na targu warzywno-kwiatowym panuje bałagan, w powietrzu unosi się woń zielonych o tej porze roku ziół i przypraw.

Madurai nazywane „Atenami Wschodu” w pełni zasługuje na to miano, to jedno z najbardziej żywych i kolorowych miast południa Indii. W tych stronach powstał obficie czerpiący z wątków mitologii Indii, wspaniały taniec Kathakali. Mieszkają tu rdzenne ludy drawidyjskie, kultywujące do dziś swą bogatą kulturę kulinarną.

Drzewo-restauracja
Pora sucha była gorętsza niż zwykle, chmury nie dawały cienia. W gęstwinie „konarów” rozłożystego drzewa ukryta była niewielka knajpka. Wspięliśmy się po prowizorycznie skleconych schodach, których poręcze chwiały się pod naporem naszych ciał. Służba z pobliskiego gościńca leniwie wodziła za nami swym ospałym wzrokiem. W powietrzu wyczuwało się ulotne, choć silne przeświadczenie, że wszystko odbywa się zgodnie z odwiecznym, niczym niezakłóconym rytmem. Dało się tu odczuć ten spokój, który jest właściwy dla ludzi z Południa.
Figowiec bengalski, pod którym usadowiła się restauracyjka, podobny jest do wielkiego pająka, z plątaniną wysokich na wiele metrów korzeni. Na początku ten młody „dusiciel” gnieździ się na gałęzi drzewa, z którego wypuszcza zwieszone w dół młode korzenie. Z czasem dosięgają one ziemi czerpiąc z niej ożywcze soki. Figowiec osacza swego gospodarza gęstą siecią splotów, dusząc drzewo powoli. Rozwijający się figowiec kroczy dalej, zajmując obszar wielu hektarów, największe drzewa mają ponad tysiąc pni-korzeni, tworząc tajemniczy „las pełen drzew”. Hindusi chętnie wykorzystują takie drzewa, budując na nich proste jadłodajnie.

Wraz ze zbliżaniem się południa narastało trudne do wytłumaczenia uczucie spokoju i rozleniwienia. W miarę czekania na kelnera, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że chyba nie zostaniemy obsłużeni. Wtedy pojęliśmy, że tu nic nie dzieje się od razu. Podróżny musi pogodzić się z odmiennym od naszego, indyjskim poczuciem czasu. Obserwując kelnera nauczyliśmy się czytać z jego gestów więcej, niż wypowiadały jego usta.

Przysmaki południowych Indii
W izbie na górze, nie było wiele sprzętów, poza wzorzystymi matami z trzciny wodnej. Klepisko wyścielono porozrzucanymi poduszkami. Ustawiony pośrodku stół dawał wrażenie pewnego ładu. Jakaś sekretna hierarchia wnosiła porządek w tą, wydawałoby się, chaotyczną scenerię. Z oddali dochodził do nas brzęk półmisków, z pobliskiej kuchni wydobywał się rozkoszny zapach olejków eterycznych.

Opadliśmy na ławy, cierpliwie wyczekując jadłospisu. Z cienia wynurzył się starszy człowiek, który przyglądał się nam ze skrywanym zaciekawieniem. Mrużąc dyskretnie oczy usiadł obok nas, wysłuchał naszych życzeń i skinąwszy głową, godnie i niespiesznie oddalił się od stołu. Gdy zawołał go kucharz, podniósł brwi z nieskrywaną irytacją.

W kuchni, na skrzynce, leżały wielkie, beżowe, wiejskie jajka, na stołach piętrzyły się stosy warzyw, beczułki z olejkami eterycznymi, butle napełnione oliwą, wonne pęczki ziół i zielonych przypraw. Obok były usypane stosy grochu, ryżu i wszelkich możliwych odmian fasoli.

W południe wszelka praca ustawała, a jedynymi dolatującymi do nas dźwiękami były odgłosy małp hasających na bazarze. Zamówiliśmy piwo, pierwsza szklaneczka była dla ochłody i spłukania wszędobylskiego w tym gorącu kurzu. Smagani gorącym wiatrem napływającym z wnętrza subkontynentu, byliśmy spragnieni tego złocistego napoju, jak nigdy dotąd.
Czekaliśmy długo na swoje zamówienie, ale było warto. Podane dania nie należały do wyszukanych, ale za to były bardzo smaczne. Nie do pogardzenia okazały się ryby morskie, podane z niezwykle pikantnym sosem curry zwanym dhal. Omlety były grube, puszyste, lekko podsmażane na oleju. Zamówiliśmy też potrawę z pieczonej papryki z sosem lawendowym, poprószone świeżą bazylią. Potrawa wyglądała smakowicie i dosłownie rozpływała się w ustach. Do tego sałatka – soczysta i orzeźwiająca, więc raczyliśmy się nią obficie. Przyprawione ziołami porcje mięsne były dla nas daniem zagadkowym. Drobne kawałki faszerowane papryką i opiekane na szpadkach wprawiły w zachwyt nasze podniebienia. Blade pędy nieznanych nam kłączy były grube jak palce, jedliśmy je na ciepło, przyrumienione na patelni. Z każdym kęsem mocniej kochaliśmy kuchnię Indii Południowych.

Knajpkę otaczało bambusowe, niedbale postawione ogrodzenie. Kelner mozolnie stąpał po podłodze w swym zużytym obuwiu, chodząc tam i z powrotem. Pod wieczór, sąsiadujący z nami hindusi prowadzili pełne energii, długie, krzykliwe rozmowy. Ptaki, które za dnia skrywały się przed upałem, opuściły na wieczór swoje kryjówki, zapanowała wtedy pełna podniecenia atmosfera. Późnym popołudniem lokal był zatłoczony i hałaśliwy, pachniał migdałami używanymi do porannych wypieków.

Wieczorem, po obfitym posiłku poszliśmy na spacer wąskimi, zatłoczonymi, pełnymi krzątających się ludzi uliczkami. Osobliwości indyjskiego życia niemal na każdym kroku wprawiały nas w zdumienie.

Na zdjęciu: figowiec bengalski