Autorem wpisu jest: Brzuchomówca
Większość łódzkich lokali gastronomicznych zlokalizowana jest na osi Wschód – Zachód, przy głównej i – jak twierdzą złośliwi – jedynej cywilizowanej – ulicy miasta. Ulica, ku czci sąsiedniej metropolii, nosi nazwę Piotrkowskiej, a mniej więcej w jej połowie znajduje się restauracja o melodyjnej nazwie "Figaro". Z racji podawanych tu pizzy i makaronów restauracja uchodzi za włoską, choć Figaro był Francuzem, na dodatek mieszkającym w Sewilii. I bardzo dobrze.
Znane postacie operowe są bowiem własnością ogólnohumanistyczną i nie ma się co dziwić, jeśli na wielokulturowej ulicy Piotrkowskiej pojawią się szyldy: "Restauracja tajska "Otello" albo: "Madame Buterfly – kuchnie narodów Gruzji i Azerbejdżanu".
Zgódźmy się zatem, że "Figaro" też jest międzynarodowy. Zwłaszcza, że można tu trafić na kelnera, który serwuje włoskie dania, a przy tym ma maniery brytyjskiego arystokraty skazanego na podawanie do stołu własnej służbie: mówi i wygląda, jak odlany z gipsu, a ostatnią rzeczą, jaką okazuje gościom jest zainteresowanie. Podobnież kelnerów w restauracjach poniżej Ritza pod żadnym pozorem nie wolno ubierać w muszki, bo – przy nieprzyzwyczajonej szyi – może to krępować krążenie i mieć zgubny wpływ na osobowość. I bardzo dobrze. Ja osobiście darzę takich kelnerów niewytłumaczalnym respektem, być może wynikającym z przekonania, że jeśli będę się poprawnie zachowywał przy stole, to na koniec kelner da mi napiwek, a nie odwrotnie.
Ale ogólnie "Figaro" jest okey – żeby być konsekwentnym w stosowaniu terminologii międzynarodowej. Menu daje olbrzymie możliwości wyboru, a zróżnicowanie porcji i cen sprawia, że restauracja może być równie dobrze stargetowana pod zamożnych przodowników pracy w przemyśle wydobywczym jak i ubogich solistów baletu. Jedzenie doskonałe. Zupa z małżami potrafi wywołać halucynację, że je się w Marsylii, zupa serowa – że w Paryżu. Gorzej z trunkami. Karta win – identyczna jak specyfikacja magazynowa stoiska w "Tesco" – nie zawiera nic oryginalnego, poza paskarskimi cenami.
Jest niezłe Cotes du Rhone, w cenie zaledwie trzykrotnie wyższej niż normalnie, ale tylko jedna butelka, co wywołuje wymowne wydęcie warg lorda kelnera najwyraźniej nie będącego zwolennikiem winnej polityki właściciela. I bardzo dobrze. Zawartość piwniczki "Figara" jest stokroć skuteczniejszą gastronomiczną prewencją antyalkoholową niż obowiązkowe i obłudne tabliczki o niesprzedawaniu nietrzeźwym i nieletnim. Figaro z opery Mozarta był uroczo przebiegły.