Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Ostatnio, po raz kolejny, w jednej z nadmorskich restauracji zetknąłem się ze zjawiskiem, które i u nas nie jest obce. Są mianowicie takie lokale, jestem pewien, że państwu dobrze znane, w których porządku pilnuje pan i władca podlegających mu terenów. Zazwyczaj ma lekko zjeżoną sierść, cztery łapy i wzrok bodygarda z dyskotekowej bramki. Jest u siebie, więc takie instrumenty człowieczej nad nim władzy, jak smycz, obroża, czy kaganiec nie są mu w ogóle potrzebne. Potrzebne jest mu natomiast silne gardło, żeby wszyscy klienci wiedzieli, gdzie jest ich miejsce. Potwór ten to pies właściciela – absolutna restauracyjna zmora!
Zasiedliśmy w ogródku, oczywiście z naszym psem, słusznie rozumując, że jego ogródkowo -restauracyjna bytność powinna się ograniczyć do cichego leżenia pod stołem. Wychodzimy bowiem z założenia, że restauracyjny ogródek może pomieścić tyle psów, ile jest stołów. Musi być jednak spełniony podstawowy warunek: jeden pies pod jednym stołem. Wówczas prawa psiej fizyki i ludzkiego wychowania mówią, że każdy spokojny i nie niepokojony pies będzie leżał pod stołem nie interesując się specjalnie otoczeniem, bo wie, że mu nie wolno. W końcu pamiętajmy, że w Polsce mamy jeden z najwyższych w Europie współczynników posiadaczy psów, którzy również czasem chcą pójść do restauracji. Restauratorzy to wiedzą i w coraz większej ilości lokali można pokazać się z pupilem, nie tylko w ogródku, ale i wewnątrz.
Równowagę psio – stolikową w restauracji stosunkowo łatwo zachować – wystarczy, kiedy każdy kolejny właściciel psiaka siadając do stołu sprawdzi, czy nie drzemie pod nim jakieś psisko, bo jeśli drzemie, należy wybrać inny stół. Psy bowiem nauczyły się od ludzi tego, że na swego pobratymca najlepiej od razu naszczekać, żeby było wiadomo, kto tu ważniejszy.
Problem zaczyna się w restauracjach, w których pojawia się Cerber, strażnik Hadesu, który i owszem do restauracji wpuści, ale wyjść stamtąd bez walki już po prostu nie sposób. A ponieważ psisko właściciela zazwyczaj bezkarne jest – lata gdzie chce i kiedy chce, a i obsługę ma w nosie, no to oczywiście nie omieszka przylecieć pod każdy zajęty stół, żeby na swój psi sposób z naszym pupilem się przywitać. Wtedy rozpętuje się piekło. Nasze psisko leżało sobie leniwie, a tu przyszedł taki jeden mały i ujada. No to przecież psisko nie może pozostać dłużne i rozwiera paszczękę najszerzej, jak może i swoim gardłowym basem ciarki na plecach wszystkich biesiadników czyni. Rejwach się zaczyna, jakby wojnę ogłosili: dzieci płaczą, kelnerzy nerwowo i wymownie zerkają w naszą stronę, bo to że Cerber przyleciał do nas, to oczywiście nasza wina. Kilku klientów rozkłada ręce, bo przecież w takim hałasie się kotleta przełknąć nie da (i słusznie!). Jedyną istotą, do której nikt nie ma pretensji jest miejscowy potwór, czyli pies właściciela. W końcu udaje się uspokoić naszego psa i zalega krótkotrwała cisza. Wszyscy oddychają z ulgą, ale my przy naszym stoliku czujemy się oczywiście już na cenzurowanym. Po kilku minutach sytuacja się powtarza, ponieważ pies właściciela wypatrzył inne psisko drzemiące spokojnie pod jednym ze stolików. Nie jesteśmy już sami, a w wielości siła. W końcu ktoś nieśmiało sugeruje, żeby może Cerbera stąd zabrać i gdzieś uwiązać. I co się dzieje? Jedna z kelnerek łagodnie prosi pieska, żeby sobie poszedł. Udaje się, tyle ze tylko na chwilę, bo zaraz potem Cerber znowu ujada przy naszym stoliku. Przy tym wszystkim fakt, iż pies właściciela biega przy okazji od stolika do stolika, próbując wysępić jakiś kawałek czegokolwiek, nikogo już nie oburza. Jak również to, że dopada nas jeszcze na parkingu i jedna z kelnerek musi nas kierować, żebyśmy czasem oszalałego i szczekającego na opony psiska nie rozjechali.
Wnioski z powyższej historii można już wyciągnąć sobie samemu. Celowo też opisałem zdarzenie z restauracji przy drodze z Gdyni do Rewy – może to i daleko, ale przecież sami doskonale znamy śląskie lokale, w których panują dokładnie te same obyczaje. A gdzie? No właśnie, gdzie?