Autorem wpisu jest: Marian Jeżewski
Zawsze mam dylemat gdy zostawiam na talerzu nie zjedzony do końca posiłek. A tak nierzadko zdarza się gdy jem w restauracji. Jest to sztuka dopasowania wielkości głodu do wielkości dania. Dotyczy sytuacji gdy zamawiam coś po raz pierwszy. Złożoność sprawy potęguje jeszcze element „zapychalności” potrawy. Zapychalność może być związana ze samą strukturą (wnętrzem) i wielkością tego co mamy na widelcu z jednej strony i z, nazwijmy to, zdolnością do poślizgu tegoż (tutaj, a jakże, pomagają wszelkiego rodzaju sosy). Bardzo istotną, a może nawet najbardziej istotną rolę odgrywa fakt czy to nam w ogóle smakuje. (Nasunęła mi się przy okazji dobra rada dla chcących zmniejszyć swoją wagę: kochani, jedzcie jak najwięcej wszystkiego tego co wam nie smakuje, oczywiście w jak najmniejszych ilościach).
Każdy dobrze wie ile jest w stanie zjeść za dużo, gdy tylko smak mu „podejdzie”. „Ale to takie dobre, co mi tam” – tłumaczymy. A potem są wyrzuty sumienia wprost proporcjonalne do wielkości sterczącego brzucha. Wróćmy do mojego dylematu. Zostawiam jedzenie za które przecież zapłaciłem – nie da się niestety proporcjonalnie zmniejszyć rachunku – to po pierwsze, a po drugie – gdzieś tam w środku odzywa się zakorzeniony szacunek do pokarmu, do chleba. To takie polskie. Był kiedyś serial (niestety nie pamiętam tytułu) o polskich kurierach przeprawiających się w czasie wojny przez zieloną granicę. Bohater dostał w poczęstunku chleb. Ukroił sporą pajdę poczym okruchy zgarnął ze stołu z powrotem na nią… Takiego szacunku uczyła mnie Baba. Lwowianka rocznik 1913. Jak rozpoznać Lwowiaka? Każdy pozna go po charakterystycznym, melodyjnym akcencie. Są to też ludzie z charakterem. „Gdy Lwowiak modli się, to zawsze dodaje „ta” przed „Ojcze nasz”, aby Pan Bóg w Niebie wiedział, że to nie byle kto do niego się zwraca” – opowiadał Kornel Makuszyński, jeden z najbardziej popularnych Lwowiaków.
Doczekaliśmy czasów, gdy zawiłości historyczne Polski i Ukrainy, nabierają nowego, lepszego wymiaru. Wreszcie! Baba nigdy nie dała sobie wpisać do dowodu w miejscu urodzenia – ZSRR. Jej ojciec – często spoglądający na mnie ze starego portretu, wypisz-wymaluj, Henryk Sienkiewicz – udekorowany był Legią Honorową, mąż ją zostawił, a jedyny syn został cenionym specjalistą w General Motors i osiadł na stałe na kontynencie amerykańskim. Zaraz po wojnie była pielęgniarką. Potrafiła , półprzytomna, jeździć całą noc po mieście z zastrzykami. Historią swojego życia mogłaby obdzielić klika życiorysów. Miała nam trochę za złe, że między sobą mówimy o niej „baba”. Teraz mogę powiedzieć, że to jedno z najpiękniejszych słów na świecie…
Ma „baba” wiele znaczeń. Znamy Babę Jagę, babę z piasku i z ciasta. Baby, to stołki do siedzenia i dziecko po angielsku. Wiemy też, że baby rządzą światem (Roger Moore, grający role twardzeli typu James Bond, spytany kiedyś do kogo należy ostatnie słowo w jego małżeństwie, powiedział bez wahania: oczywiście, że do mnie, i brzmi – „tak, kochanie!”). Nasza Baba rządziła stancją, w której zawsze swoje lokum miało pięciu studentów. Mówiła o nas „moje dzieci”. I dużo w tym było prawdy. Znała młodzież, nasz język i nasze poczucie humoru (np. przechodząc raz obok toalety, przystanęła i powiedziała: „Rysiu, a ty nie baw się tam niegrzecznie!”). Służyła nam mądrą, życiową radą w chwilach desperacji i nieszczęścia. Wychowała reżysera teatralnego, radnego, ordynatora, szefa celników, prezesa sporej firmy państwowej, rolnika, chirurga, oficera UOP-u, księdza, anestezjologa, inżynierów, magistrów, doktorów i kogo tam jeszcze…
Była gościem honorowym na ślubach prawie wszystkich swoich chłopaków, w całej Polsce. Nie pamiętam świąt bez kartki od Baby.
Leciała odwiedzić syna w Ameryce dzień po katastrofie w Lesie Kabackim. Nie bała się. Mówiła, że jak ma się rozbić, to się rozbije. My wiedzieliśmy, że gdyby leciała dzień wcześniej, to jedna osoba by przeżyła. Nie chciała Tam zostać. Wracała. Do siebie. Do nas.
Jej oknem na świat (dosłownie) był telewizor. Oglądała go z odległości półtora metra – w okularach grubych jak denka butelek po winie i przez przyłożoną do nich lornetkę teatralną. Gdy było coś ciekawego, zawsze nas wołała, albo mieliśmy relację „wyobraź sobie Tomciu, że taka samica geparda…” W wieku osiemdziesięciu lat zdecydowała się na operację wzroku, najpierw jednego oka na próbę, potem drugiego. No i chłopakom pogorszyło się – Baba zaczęła widzieć kurze oraz napisy na ścianach…
Baba lubiła nasze imprezy. Bywało, że brało w nich udział ze czterdzieści osób. Napiła się z nami wódeczki, zjadła kanapki, a nawet zatańczyła rock’n’rolla. Lubiła jak młodzież się bawi. Przeżyła wielki głód na Ukrainie. Gdy o tym opowiadała, to zawsze płakała. Miała żelazny żołądek. Potrafiła najeść się byle czym i nigdy nic jej nie zaszkodziło. Nic też nie mogło się zmarnować. Dawała nam przykład poszanowania jedzenia.
Wiele do życia nie potrzebowała, wiele też od niego nie oczekiwała. Czerpała energię z nas. Potrafiła cieszyć się wszystkim. Jej oczy zawsze płonęły wewnętrznym blaskiem, zrozumieniem świata, tajemniczym optymizmem. Gdy po kilkuletniej przerwie odwiedziłem ją, była w tym samym, czerwonym kompleciku, w tym samym miejscu, taka sama…
Jesteśmy przekonani, że nasze losy potoczyły by się zupełnie inaczej gdyby, nierzadko szczęśliwy traf czy przypadek, nie skierował nas do Baby. Wtedy tego nie wiedzieliśmy, teraz mamy świadomość, jakim skarbem dla nas wszystkich, jej kochanych chłopaków, było to, że w swoim bardzo intensywnym momencie życia, zostaliśmy dziećmi Baby.
Baba powinna żyć wiecznie i tak na pewno się stanie. Dowodem tego jest choćby ten felieton. Zmarła nagle, nieoczekiwanie, kilka miesięcy przed dziewięćdziesiątymi urodzinami. Jeszcze trudno w to uwierzyć. Jakby było to nienaturalne… Kiedyś Baba, najwidoczniej zamyślona nad śmiercią, wyraziła na głos pytanie „ciekawe, jak to jest w niebie?” – „Diabli wiedzą, jak to jest w niebie” – odpaliłem nie myśląc…
Piszę te słowa bycząc się na pięknych polskich Kaszubach. W miejscowości, której nie ma na mapie, wśród prostych, gościnnych ludzi, zieleni, której jakby wszędzie było za dużo – uśmiecham się do siebie, mieszam kawę i patrzę na łyżeczkę. Od Baby.