Autorem wpisu jest: Marian Jeżewski

Nie ma sprawiedliwości na tym świecie, zwłaszcza w kwestii zasobności portfeli. Tak się jakoś składa, że pieniądze są zawsze nie po tej stronie, co trzeba. Na szczęście, pieniądze szczęścia nie dają! Pozwalają za to w orientacji, co jest drogie. Za drogie.

Siedzę w restauracji, przeglądam menu: „Sałatka Namiętności Semiramidy” – 49 zł. Powariowali! Za tyle, to ja mam cztery długie zapiekanki, cztery pomidorowe, frytki i kolę gratis. Żarcie dla całej rodziny! Do tego nie muszę nigdzie specjalnie biegać, bo wszystko dostanę „U Jadzi” na naszym osiedlu. Tu jest swojsko, miło i przytulnie, a i z Jadzią można sobie uciąć pogawędkę – nie tak jak z wypindrzonym kelnerem przy „badylach” za 5 dych!

No właśnie. Pojęcia „taniości” i „drogości” dotykają nas na każdym kroku. Markety prześcigają się w obniżkach, a „liderzy ceny” produkują artykuły z kosztem tak niskim, że właściwie zostaje już tylko sama cena. Płacimy wyłącznie za cenę, więcej nic nie ma. Należy tak obniżyć zawartość cukru w cukrze, by jak najwięcej tego cukru nie było, a cenę obniżyć odwrotnie proporcjonalnie do wielkości obniżki zawartości cukru w cukrze. To tylko na pierwszy rzut oka jest nielogiczne i pogmatwane – tak, jak na pierwszy rzut oka logiczna i nie pogmatwana jest niska cena.

Patrzę na cenę wycieczki do Francji. Cena jak cena, ale jakie wzbudza emocje! Rozpętała się już prawdziwa burza. Z grzmotami i błyskawicami. Obserwuję wyliczanki, ile za te same pieniądze można mieć przyjemności. Licytacja nie ma granic. Wygrywa 3-miesięczna podróż dookoła Ziemi. Stopem. Wystarczy mieć przy sobie butelkę niegazowanej mineralki i nóż „Rambo” z kompasem. Ciekawe, że nikt nie zadał sobie trudu sprawdzenia, co się za tą ceną kryje. Bo co to znaczy „za drogo”? Jeśli nie tyle, to ile?

Całkiem niedawno spore zamieszanie narobiła butelka stołowego wina z czasów II wojny światowej. Na aukcji w Londynie sprzedano ją za 4 tysiące funtów. Prawdopodobnie podobizna Hitlera na etykiecie to pomysłowy przekręt. Ileż podróży dookoła świata byśmy mieli za tego sikacza? (już ostrzę nóż)… Można też zamiast Château Desmirail Bordeaux, za 150 zł, kupić sobie dziesięć niezłych winek po 15 zł – tyle picia! Jasne. Można, zamiast filiżanki kawy w lokalu, zafundować sobie całą paczkę w „Żabce” i mieć kawy na miesiąc, albo dłużej. Po co więc chodzić do kawiarni?

W sytuacji osób wstrząśniętych wysokością ceny są pewne powtarzające się zachowania.
Po pierwsze: pierwsza reakcja. W najłagodniejszej formie jest to stukanie się po głowie. Normalnie – wybuch gniewu oraz towarzysząca temu mnogość barwnych określeń o często niewiadomej pisowni.
Po drugie: nadgadatliwość. W stu przypadkach na sto, to spis produktów zastępczych, nierzadko zakończony oświadczeniem o dokonanych oszczędnościach, bo zwykle jeszcze coś zostaje.
Po trzecie: apel do rozsądku. To monolog na temat bezsensowności oferty oraz różnego rodzaju naciągaczach, szubrawcach i złodziejach.
Po czwarte: chęć zrozumienia. W stu przypadkach na sto, jeden się nie zdarza. A jak się zdarzy, to nie jest dopuszczany do głosu, bo zakłóca bojowy nastrój.
A po szóste – to wszystko skupia się na osobie, a nie na problemie. Załatwić problem, znaczy załatwić osobę.

A może nerwowa, czepliwa reakcja jest odreagowywaniem głęboko zakorzenionego poczucia krzywdy, albo jakiegoś kompleksu? Np. niesprawiedliwego stanu konta bankowego, albo głupiego nazwiska? Nasuwa się pytanie: jaki jest sens denerwować się z powodu czegoś, czego mieć nie mogę? Albo przejmować się czymś, co mogę mieć, ale nie chcę?