Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Zazwyczaj na wiosnę zaczyna się ogólnoświatowa panika: jak grzyby po deszczu pojawiają się tu i ówdzie twarde postanowienia poprawy, potwierdzane rwaniem włosów z głowy, a wszystko powodowane jedną, przemożną potrzebą odchudzania. Ten fenomen łatwo zrozumieć – o ile bowiem zimą łatwo chowa się pod odzieżą rozlany na wszystkie strony brzuch, o tyle wiosna może być w tym względzie zgubna. No, bo jak tu udawać, że jesteśmy atrakcyjni, skoro „jaki koń jest każdy widzi". I zaczyna się kombinowanie. Jedni nie jedzą wcale. Udaje im się wytrzymać jakieś dwa, trzy dni.

Potem stają na wadze, z uczuciem ulgi stwierdzają, że udało się im pozbyć kilograma i… No właśnie: odwodniony i wygłodzony organizm wprawdzie trochę mniej waży, ale za to jak się dorwie do żarcia po głodówce, to ze dwa kilo przybierze! I zamiast ważyć mniej, waży się więcej. Inni oddają się najprzeróżniejszym katorgom pochodzącym, w głównej mierze, ze stronic damskich magazynów. A ponieważ te sposoby są tak samo skuteczne, jak znajdujący się na dalszych stronach opis podrywania faceta, to trzeba od razu przyjąć, że po takiej diecie nie dość, że przytyjemy z pięć kilo, to jeszcze dość poważnie podupadniemy na zdrowiu.

Wymądrzam się głównie dlatego, że sam tych sposobów próbowałem bez liku. Zazwyczaj kończyło się w ten sam sposób – trzy tygodnie później ważyłem wprawdzie mniej, ale za to ledwo stałem na nogach. Kiedy zaś już było po diecie, dobierałem się do lodówki (mój znajomy nazywa to atakiem na białą szafę) i w efekcie przybywało mi tyle kilogramów, że ważyłem zawsze więcej, niż przed dietą.
Zatem zapraszam do lektury niniejszego cyklu, w którym postaram się w krótkich, żołnierskich słowach streścić przeróżne „cudowne" diety i ich opłakane skutki.

Dieta kapuściana
Polega głównie na tym, że je się zupę z kapusty. Aha… najważniejsze: je się tylko zupę z kapusty. Polega to na założeniu, że kapusta jest po pierwsze niskokaloryczna, po drugie bogata w witaminę C, po trzecie znakomicie reguluje pracę jelit. Na szczęście nawet najbardziej kolorowe pisemka przestrzegają, żeby nie stosować tej diety dłużej niż tydzień. Ja wytrzymałem zalecane siedem dni więc wiem, co to za dziadostwo. Nie powtarzajcie tego sami – wystarczy, że jeden się na to zdecydował.

Zatem: najpierw gotujemy zupę: 25 dkg kapusty kiszonej podsmażamy na patelni na łyżce oleju. Potem przekładamy to do garnka, dolewamy zdrowo ponad litr wody i dorzucamy 25 dkg poszatkowanej kalarepy, 25 dkg poszatkowanej marchwi, 25 dkg rozdrobionej czerwonej i żółtej papryki, jeden posiekany pomidor i jedną posiekaną średnią cebulę. Doprawiamy solą, pogotujemy, aż wszystko zmięknie i zupa gotowa. Zwolennicy tej diety wierzą, że im więcej się takiej zupy zje, tym więcej się kalorii spali. Rozumiem, że jak się zje tej zupy całą cysternę, to się zaczniemy unosić w powietrzu, gdyż od owego powietrza niechybnie będziemy lżejsi.

Dietę prowadzimy ściśle według wytycznych: pierwszego dnia na śniadanie zupa, na drugie też, na obiad i na kolację również. Aha… zapomniałem o podwieczorku, na który też wlewamy w siebie ten roztwór. Wszystko oczywiście suto popijając dużą ilością niegazowanej wody mineralnej. Wrażenia są nawet przyjemne. Po pierwszym talerzu wmawiamy sobie i otoczeniu, że to najlepsza zupa, jaką jedliśmy w życiu. Że nawet możemy ją jeść cały rok, bo jest taka dobra. Rzeczywiście pierwszego dnia zupa wydaje nam się niczego sobie – jest do zjedzenia, tym bardziej, że przecież gorąco wierzymy w to, że z każdym jej talerzem ubywa nam kilogramów.

Drugiego dnia, dla odmiany… zupa. Już nie smakuje nam tak, jak wczoraj. Co więcej, dostrzegamy, że jej smak raczej przypomina bardziej wyżętą ścierę, niż coś, co się nadaje do jedzenia. Ale jesteśmy dzielni, bo w kolorowym magazynie napisano, że tego dnia wieczorem możemy zjeść dodatkowo dwa gotowane ziemniaki. Solo oczywiście.

Trzeciego dnia, już mniej więcej w okolicach obiadu, na zupę nie możemy patrzeć. Ale jemy ją dzielnie, bo przecież znajomi i rodzina trzymają za nas kciuki i głupio się będzie przyznać, że wychwalana przez nas pod niebiosa dieta nie jest wcale taka fajna. Na szczęście, tego dnia widać już małe wahnięcie wagi, ubył prawie kilogram, co dodatkowo motywuje. Tego dnia można już zjeść jakieś surowe warzywa i owoce. Tak, dobrze się domyślacie – warzywa są nie do przełknięcia, ponieważ za cokolwiek się nie weźmiemy, dziwnie przypomina nam zupę kapuścianą…

Czwarty dzień: dalej zupa plus jeden kawałek gotowanego, odtłuszczonego mięsa. Nigdy wcześniej nie podejrzewałem nawet, że mięso może mieć smak kapusty. Piąty i szósty dzień są tak do siebie podobne, że trudno je odróżnić. Zmienia się tylko to, że można skubnąć trochę gotowanej wołowiny, zjeść pomidora, a szóstego dnia nawet rybę. Tak, macie rację: ryba, wołowina i pomidor smakują też jak kapusta.
Siódmego dnia ledwo stoimy na nogach. Z oczu ciskamy piorunami, a ilość wulgaryzmów wypowiadanych w jednym zdaniu jeszcze nigdy nie była tak wielka. Wcześniej nie podejrzewaliśmy się o to, że znamy tyle brzydkich słów. Dieta kapuściana urozmaicona jest w tym dniu kaszą gryczaną, o smaku kapusty oczywiście.

Na zupę również nie możemy patrzeć, nie możemy też znieść jej zapachu, a nawet pobecnośći. Włącza się wtedy jakiś kolejny, nieodkryty przez naukę zmysł, który kapustę wyczuwa na odległość trzech kilometrów. Sama świadomość, że trzymamy te kapuściane popłuczyny w lodówce, budzi w nas rządzę morderstwa. Latamy po mieszkaniu z nożem i zastanawiamy się jak odnaleźć twórców tej diety i ich dziabnąć. Bo przecież po spróbowaniu tej zupy każdy sąd nas uniewinni. Jedyne światełko w tunelu to waga. Rzeczywiście udało się zrzucić i to nawet ze cztery kilo. Odkładamy nóż, próbujemy się uspokoić i dzwonimy do sąsiadki z informacją, że jesteśmy już poczytalni i rodzina może wrócić do domu.

Jest poranek dnia ósmego. Właśnie sprawdziliśmy wagę. Wow! Super – aż pięć kilo mniej! Zabieramy się za śniadanko – nareszcie jajecznica na boczku, trochę wiejskiej kiełbasy na ciepło, może jeszcze odrobinę sera, a może to…, a może tamto… Tak, drodzy Państwo, reaguje spuszczony ze smyczy, odwitaminizowany organizm. Ma gdzieś, jak wygląda – najważniejsze dla niego to, aby jak najszybciej uzupełnić całą masę składników, których mu przez tydzień odmawiano. Co więcej, organizm jest chytry i wie doskonale, że skoro już raz nam odbiło i oddaliśmy się drakońskiej diecie, to istnieje możliwość, że w dającym się przewidzieć czasie odbije nam ponownie i znowu się będziemy głodzić.

Co zatem należy zrobić? Ano, nie dość, że uzupełnić straty, to jeszcze nazbierać ile się da, bo przecież trzeba mieć solidny zapas. I to jest silniejsze od nas – bo organizm jak się uprze że czegoś potrzebuje, to gotów zachorować, jeśli mu tego nie damy. W efekcie tej swoistej obrony organizmu już w kilka dni później ważymy więcej, niż przed dietą. Bilans jest więc taki: wpierniczaliśmy kapuścianą, obrzydliwą breję przez siedem dni po to, żeby ważyć mniej… i w efekcie ważymy więcej. I to by było na tyle…