Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Ostatnio ciągle chodzi za mną kaczka. Wyszedłem więc z domu, a ponieważ żyjemy teraz w klimacie podrównikowym, zacząłem intensywnie zastanawiać się nad jakimś restauracyjnym ogródkiem. Na tyle dużym i rozłożystym, żeby przynajmniej na chwilę poczuć atmosferę rozpoczętych właśnie wakacji. I w ten oto sposób przypomniał mi się olbrzymi ogród restauracji „Wena" – ze stolikami pod namiotem i dużymi parasolami, z altanami i stałą muzyczną sceną, na której rosną kwiatki. To chyba dlatego, że dawno nikt jej nie używał, ale to przecież też ma swój urok, a na pewno gwarantuje spokój. No i kiedy już usiadłem do stolika, to nagle podrównikowy klimat zmienił się i zaczął zacinać zimny deszcz, który wpadał pod dach z prędkością halnego. Cóż było robić – kaczki należało poszukać wewnątrz restauracji.

Tutaj nie jest już tak malowniczo – lokal przypomina przybytki tego typu z połowy lat 80. ubiegłego wieku: pół okrągły bar z lustrami, podłoga w dużych, połyskiliwych kaflach, stoliki i krzesła z czarnego asortymentu mebli sprzed dwóch dekad, a na samym środku, pod sufitem olbrzymia lustrzana kula. Jeszcze kilka lat temu może by to „uszło w tłumie", ale teraz, pośród naprawdę nieźle odstawionych lokali? Hm… właściwie nie wiadomo, czy to jeszcze restauracja, czy już skansen? I aż dziw człowieka bierze, że nie pobierają w niej opłaty za wstęp i możliwość dotykania eksponatów.

Na górze znajduje się małe pięterko, o niebo ładniejsze od reszty – ale postanowiłem zaoszczędzić kelnerowi biegania po schodach z każdą zamówioną potrawą. No, tu muszę się stanowczo powstrzymać od narzekań, bo kuchnia jest godna zauważenia. Zresztą proszę zwrócić uwagę – zazwyczaj jeśli mamy do czynienia z restauracją, ktorej głównym dochodem są komunie, wesela i stypy, to kuchnia zazwyczaj bywa rewelacyjna. Dzieje się tak dlatego, że wciąż głównym powodem, dla którego decydujemy się na wybór danego lokalu na imprezę, jest opinia kogoś, kto taką imprezę tam przeżył. Widać to zresztą w naszych komentarzach – jeśli odrzucić te, które ewidentnie piszą konkurencyjni restauratorzy – to jednak jakiejś wiedzy z tych komentarzy nabywamy. A ludzi trudno oszukać i jeśli kuchnia jest „coś nie tego", to nie liczmy na to, że lokal będzie komukolwiek polecany. W przypadku „Weny" mechanizm ten działa podobnie – mówi się na mieście, że tam dobrze karmią i tak jest rzeczywiście. Co więcej – wówczas wystrój wnętrza schodzi na plan dalszy, bo na weselu najważnieszy wygląd zarezerwowany jest przecież dla panny młodej.

Na początek pozwoliłem sobie na śledzia po japońsku (15 zł), całkiem dużego, zgrabnie ułożonego na sałatce i jajku. Do tego majonezik i heja! Przypomniały mi się dawne czasy, jak na takiego śledzika wyskakiwało się przez okno z liceum, kiedy belfer stał przodem do tablicy. Zresztą, kiedy obecnemu dyrektorowi tego liceum pokazywałem to okno, to nie chciał uwierzyć w taką uczcniowską bezczelność. W każdym razie śledzik mile mnie przygotował na część zasadniczą, czyli roladę z kaczki czarnej (16 zł) w sowitym, myśliwskim sosie plus sałatka z białej kapusty (3 zł). Żadnych klusek, czy fryt bo znowu próbuję się oszukiwać, że w ten sposób schudnę (przyznacie Państwo, że to zabawne, bo przed zamówieniem dużego piwa 0,4 l za 4 zł nie miałem żadnych zahamowań). Wracając zaś do kaczki – była naprawdę grzechu warta. Rozpadająca się pod widelcem, krucha i ze śliwką w środku. Cóż za przyjemność tak zatopić w niej zęby…

„Wena" jest restauracją wielce kulinarnie przyjemną. Gdyby tylko zmienili wystrój… No tak, ale wtedy by pewnie podnieśli ceny i Wena przestałaby być tą samą, wielokrotnie organizatorom imprez weselnych polecaną restauracją. A może tak po prostu jest lepiej?

 

Restauracja Wena, Katowice, ul. Kempy 5