Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Jedna z metafor oświecenia często przywoływana przez mistrzów zen, porównuje rozwój człowieczego ducha do drogi. Najpierw brniemy przez dżunglę, by wejść do lasu, gdzie w końcu pojawiają się ścieżki. Las po jakimś czasie zamienia się w ogród, a stamtąd już widać dom.
Przypomniałem sobie o tym w gliwickim Tajemniczym Ogrodzie, bo to lokal bliski, bardzo bliski temu, o co w restauracjach i pubach chodzi. I nawet kilka mankamentów nie jest w stanie zepsuć tego wrażenia. A że jestem złośliwy, najpierw wywlekę mankamenty!

Menu w swojej alkoholowej części budzi mieszane uczucia — najpierw mamy znakomicie ponazywane drinki — aż chce się któregoś spróbować, ale zaraz potem widzimy jedną nędzną stronę z winami i zaczynamy się zastanawiać, czy to nie specjalnie, żebyśmy stanęli przez nierozwiązywalną wprzódy tajemnicą — żywcem wyjętą z książki Burnett. Listę otwiera Sophia… i tu właściwie robi się człowiekowi gorąco. Próbowałem uratować samopoczucie drinkiem o wdzięcznej nazwie „Patrycja nie jest aniołem”, gdyż po pierwsze duzi chłopcy lubią niegrzeczne dziewczynki, a po drugie znam jedną Patrycję i chętnie bym zachwiał swą wiarę w jej anielskość.

Cóż, kiedy popróbowanie tego drinka nie było mi dane — jakiś wcześniejszy firmowy spęd wyczyścił bowiem barek dość akuratnie. Hm… wziąłem jedyne nadające się do spożycia z karty wino — trochę nijakie Bordeaux i… czas na wyżerkę. Tutaj drodzy państwo kończą się utyskiwania, bowiem – jak napisałem we wstępie – Tajemniczy Ogród pod względem kulinarnym zaczyna zbliżać się do ogrodu z metafory Zen. Zamówiłem polędwicę a’la chrust (12 zł), której wdzięczna nazwa nie mówi zbyt wiele. Natychmiast jednak zostałem poinstruowany przez uroczą kelnerkę z czym będę miał do czynienia. Instrukcja ta odbyła się w języku migowym, gdyż same słowa nie mogłyby oddać krągłości zawiniętych końców tej potrawy.

Gra był warta świeczki – polędwiczka na grzankach rzeczywiście zadziornie zawinięta i skrywająca w sobie ogórek była idealna. Od początku nie wyglądała na jakąś specjalnie wielką, kiedy jednak byłem w jej połowie zacząłem rozumieć, że sprostanie temu daniu może nie być takie łatwe. Wprawdzie w Tajemniczym Ogrodzie w konsumpcji pomaga ogrodowy wystrój, z zielonymi mazami na suficie, mnóstwem różnego rodzaju kwiecia i mruczącą wodą z fontanny, jednak wielkość dań mogłaby zaspokoić gusty Obelixa. Sama zaś polędwica, czy przez chrust w jej nazwie, czy przez finezję smaku, przeniosła rzeczywistość na chwilę do zapuszczonego ogrodu, w którym chorowity Colin Craven musi zrozumieć co to jest prawdziwa przyjaźń. W końcu – dokładnie tak samo, gdyby przyszło mu się przedzierać z dżungli, przez las, do ogrodu – złośliwy i arogancki szczeniak staje się świadomą drugiego człowieka istotą.

To tak nie wiele, a tak wiele zarazem! Prosta opowieść rozpoczęta zbieraniem chrustu w zaniedbanym ogrodzie i zakończona tegoż ogrodu znakomitym rozkwitem, staje się nie tylko książką do poduszki dla grzecznych dziewczynek w białych podkolanówkach, ale nawet dla tych, które lubimy, gdyż aniołami nie są. Ta opowieść nie może się inaczej zakończyć – muszą być kolorowe kwiaty i zadziwiające owoce wydane przez ogród tętniący życiem. Wygrzebałem więc w menu sałatkę „Ogród milczących owoców” (12 zł). Wydawałoby się, że prawie wybuchowa mieszanka papaji, kaparów, brzoskwini, ananasa, jogurtu i białego wina będzie co najmniej smakowała dziwnie. A tu cała feeria barw: co kęs, to inne wrażenia i o to właśnie w ogrodzie chodzi. A potem… Potem już tylko wystarczy milczeć.

Jak chciał ten dziwny Satya Say Baba mówiąc: „Usiądź i zachowaj milczenie, a ja uczynię resztę”. No właśnie: usiądźmy i zamilczmy, chociaż na chwilę, koniecznie jednak w Tajemniczym Ogrodzie!

Pub „Tajemniczy Ogród”, Gliwice, ul. Zwycięstwa 52 a