Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Piano znaczy cicho, a w przypadku wejścia na rynek nowej katowickiej restauracji Piano przydało by się zacytować piosenkę Grzegorza Turnaua: „Po wielkiemu cichu!” Bo kiedy tuż obok swój renesans przeżywa knajpa Cogitatur, powstało tu małe restauracyjne co nieco. Przyjemne, nie powiem, ale to jednak zaledwie co nieco! Kiedy szedłem do Piano, obok na chodniku zbierał się tłum ciekawych czy Artur Rojek z Mysłowic zaśpiewa coś męskim głosem, czy będzie tradycyjnie melodyjnie popiskiwał.

I wprost z tego tłumu wszedłem do Piana i od razu też przypomniało mi się, że przez całe lata dokładnie w tym miejscu był sklep z artykułami elektrycznymi. Wiecie: różne kabelki, przełączniki i najprzeróżniejsze fajne rzeczy, do zabawy z którymi wystarcza lutownica i odrobina determinacji. A ponieważ będąc elektrykiem można nawet zostać prezydentem – rozumie się samo przez się, że zawód ten musi budzić szacunek. Kiedy jednak miałbym wybierać, czy wolę sklep elektryczny czy restaurację, to właściwie nie mam wyboru, bo jakby na to nie spojrzeć, w restauracji jest przyjemniej.

W Piano jest już przyjemnie: półmrok sprzyjający kradzionym pocałunkom – nawet wówczas, gdy pocałunki kradnie swojej sekretarce prezes mylnie kombinując, że mu się one należą z racji pełnionej funkcji. Klimat akuratny do tego, żeby w półmroku omawiać jakieś biznesowe sekrety, czy moderować kampanię samorządową. W menu niestety nie najweselej – rozumiem, że ten skromny wybór przeznaczony został na zaledwie rozruch restauracji i w późniejszym terminie możemy się spodziewać czegoś więcej. Jednak po krótkim zastanowieniu udało się w tej małej karcie coś fajnego znaleźć: najpierw carpaccio z polędwicy (12 zł) urozmaicone oliwkami i ogromnymi plastrami surowych (a jakże!) pieczarek. Przyjemne, ale jakieś takie bez rewelacji.

Natychmiast postanowiłem pobuszować w winach. Niestety, nie dorobili się jeszcze karty win, ale kelner mistrzowsko wychodzi z opresji mówiąc, że wina są i owszem ale za to w szafie. No więc dreptam za nim do tej szafy i rzeczywiście: kilka butelek wydawało się obiecujących. Pomijając oczywiście cały ten tani kalifornijski badziew! Wybrałem agrentyńskie Tinto z Mendozy (100 ml za 8 zł) i muszę przyznać, że całkiem, całkiem. Wprawdzie daleko mu do kilku argentyńskich znakomitości, ale w końcu na spokojny wieczór spokojne wino powinno być w sam raz.

No i było, tym bardziej, że w charakterze drugiego dania sięgnąłem po kaczkę w sosie wiśniowym (21 zł) z ziemniakiem pieczonym w towarzystwie pieczarki (4 zł) i czerwoną kapustę. Dokładnie w tej kolejności, bo wiśnie zawsze przypominają mi wczesne czasy młodzieżowe, kiedy na półkach sklepowych królowała wódka Bałtyk, a wino pod tytułem Bycza Krew było rozchwytywane niczym dar niebios mimo iż miało smak wykręcanej ściery. My wtedy z kolegami i koleżankami pijaliśmy wiśniówkę z colą. Nie wiem jak mogliśmy, bo dzisiaj ilość tej słodyczy w jednym drinku pewnie by mnie zabiła. No i stąd sentyment do wiśni – w przypadku kaczki. No cóż – cokolwiek by teraz nie napisać, to i tak będzie, że o polityce. Powiem tylko, kaczka (ta na talerzu) była naprawdę warta grzechu i tutaj malutka i skromniutka restauracyjka Piano otrzymuje plus dodatni! Do tego te wiśnie… i wino… i świadomość: jak to dobrze że zdecydowałem się na Piano miast na Myslovitz. Bo jakby chłopaki pięknie nie śpiewały, i jakby na swych gitarach nie zaiwaniali, to kaczki w wiśniach nie przebiją. A że po cichu? Może to i dobrze, że czasem coś się dzieje po prostu po cichu?

Restauracja „Piano”, Katowice, ul. Gliwicka 9.

P.S. Lokal już nie istnieje. Obecnie tym samym miejscu znajduje się Pierogarnia na Gliwickiej.