Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Jest kilka sposobów na upały: lodowaty prysznic, wycieczka na biegun i kąpiel w przerębli. Niestety, wszystkie wymagają odpowiedniego samozaparcia i hartu ducha. Cóż… te szlachetne i godne pochwały uczucie nie wszystkim jest dane, więc wybrałem się na poszukiwanie restauracji z klimatyzacją, serwującej chłodnik litewski i szprycery.

Wprawdzie z miny kelnera wynikało, że o istnieniu tego ostatniego dowiedział się ode mnie, ale szybko odnalazł się w nowej sytuacji, skoro już przy drugim zamówieniu, przyuważywszy co wyczyniam z wodą mineralną i białym winem, przyniósł szkło idealne do szprycera. Wszak umiejętność odnajdywania się w nowej sytuacji świadczy o inteligencji, prawda?

Ale zacznijmy od początku – restauracja Orange mieści się w Mysłowicach i nazywa się niespecjalnie. Od razu przypomina mi się pewien zachwycający, językowy lapsus, który przytrafił się pani sklepowej zapytanej przez mojego znajomego (na dużym kacu) o coś zimnego do picia. Pani rozejrzała się po swych włościach, po czym oznajmiła, że i owszem jest: "Oranga". – No to chce pan ta oranga, czy nie?

I stąd właśnie, być może całkowicie niesłusznie, nazwa Orange, nawet poprawnie wymawiana wydaje mi się niespecjalnie kusząca. I jeśli mam być szczery to właściwie powiedzenie czegokolwiek złego o tej restauracji stanowiłoby nie lada gimnastykę umysłową, na którą jest zbyt gorąco. Wszystko tam bowiem jest akuratne – od całkiem przyjemnej architektury pomieszczonej w otoczeniu drzew, przez proste, ale nie prostackie, kilkupoziomowe wnętrze, aż do całkiem milutkiego baru przyozdobionego beczkami z winem, który to widok obudził we mnie natychmiastowe łaknienie. Do tego czyściutko, plus akwarium przy wejściu, w którym leniwie pływają ryby żywcem wyjęte z Monthy Pythonowskiego "Sensu życia". Aż ma się ochotę zamówić jedną z nich tylko po to, by usłyszeć jak pozostałe wzdychają ciężko: "O, jedzą Howarda!". Cóż…, możliwość konsumpcji rybki z akwarium w Orange pozostaje niewiadomą, gdyż sam fakt zadania takiego pytania obsłudze był w tym upale ponad moje siły. Tym bardziej, że po kilku minutach człowiek przywyka do klimatyzacji i już mu nie jest chłodno, ale też na szczęście już nie tak gorąco.

Zacząłem przygodę z Orange przy pomocy chłodnika litewskiego (5 zł), który wprawdzie nie powalił mnie na kolana, ale też nie można specjalnie się go czepić. Był przyjemnie chłodny,  wypełniony jak trzeba warzywami i połową jajka – smaczny, przyjemny i znakomity na upał. Kolejne zamówione danie okazało się absolutnym majstersztykiem: żabie udka smażone w migdałach z czosnkowym sosem (14 zł). Po pierwsze, za co w ogóle należy się restauracji piątka z plusem, w rankingu przybrania podawanej potrawy plasują się dla mnie w ścisłej czołówce śląskich restauracji. Czegóż tam nie było – długie nitki szczypiorku, kruche i równie długie nitki z ciasta (czyżby podsmażony lekko makaron?), do tego lodowa sałata, maleńkie pomidory, kilka maźnięć gęstym sosem sojowym, sos czosnkowy z wyraźnymi kawałkami warzyw, no i oczywiście żaby w grubej, puszystej panierce.

Prawdę powiedziawszy trudno stwierdzić, co lepsze – delikatne i kruche mięso żabich udek, czy ta właśnie doskonała panierka? Wtrąciłem wszystko w mgnieniu oka, popijając sowicie najlepszym o tej porze roku napojem orzeźwiającym, a mianowicie szprycerem. Wprawdzie występuje już w wielu odmianach, ja jednak zadowoliłem się tą podstawową opartą o białe wytrawne wino, gazowaną mineralną, plasterek cytryny i odpowiednią ilość lodu. Wyszperałem w karcie białe wino z Walencji „El Copero” (6 zł za lampkę) , które idealnie w roli składnika szprycera się odnalazło. Ten drink ma to do siebie, że śmiało może konkurować z piwem w takie upały. Ma jednak też tę zaletę, że przy trzecim, zdecydowanie zostawia piwko w dalekim tyle. Po trzecim piwie człowiek się robi zmęczony, senny i jakiś taki ciężki – po trzecim zaś szprycerze dopiero budzimy się do życia!

Więc po trzecim szprycerze, pełen życia i energii, machnąłem jeszcze lody owocowe i tu znowu kolorowy szał na talerzu uczyniony naprawdę niewielkimi środkami – budzące respekt przybranie uzyskano za pomocą kilku plasterków banana, winogron, bitej śmietany i kolorowych syropów. Hm… wiem… tyję w oczach, ale z drugiej strony, cóż nam z tego życia zostało?  Można i owszem po raz któryś zabierać się za Prousta i zawsze zachwycać się zdaniem z "Portretu artysty…" zaczynającym się od słów "Pytasz mnie, co bym uczynił?" Można też posiedzieć chwilę w klimatyzowanej restauracji, popchnąć żaby szprycerem oraz owocowymi lodami i zapomnieć o złośliwościach świata tego. Bo jak się już odpocznie, to wszystko się zmienia. No to chce pan ta oranga, czy nie? Na jasne, że tak!

Restauracja "Orange Club", Mysłowiece, ul. Brzezińska 28a.